Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Można też było postawić jeden do tysiąca, że Brown nigdy nie był w środku karety, nie siedział na skórzanych poduszkach, z dywanikiem pod stopami. Nie miał też żadnego doświadczenia w służbie u dżentelmena, bo jego obowiązki sternika kapitańskiego miały charakter głównie dyscyplinarny i wykonawczy. Było coś komicznego w widoku Browna, gdy z tą przysłowiową zdolnością adaptacji cechującą marynarza brytyjskiego usiłował zachowywać się w sposób, w jaki jego zdaniem powinien zachowywać się służący dżentelmen zatrudniony u dżentelmena, i siedział sztywno, jakby kij połknął. Powóz zatoczył się znowu, przyśpieszając biegu, i konie ze stępa przeszły w kłus. Musieli wjechać już na szczyt tego rozległego wzgórza, z długim zjazdem w dół, który doprowadzi ich znowu ku brzegowi morza, gdzieś w pobliże Llanzy, gdzie wziął szturmem baterię pod ochroną trójkolorowej flagi. Był dumny z tego wyczynu — nawet jeszcze teraz. Nigdy by nie pomyślał, że zakończy się to transportem do Paryża i postawieniem go przed plutonem egzekucyjnym. Przez okienko po stronie Busha , widział faliste brunatne zbocza strzelających w niebo Pirenejów; a gdy powóz zatoczył się na zakręcie jak pijany, hen w dole pochwycił błysk morza jarzącego się w promieniach popołudniowego słońca. Wyciągnął szyję, by na nie popatrzeć, na to morze, które tylekroć dopiekło mu do żywego, a które tak kochał. Pomyślał ze skurczem krtani, że jest to może ostatni dzień, gdy je widzi. Dziś w nocy przekroczą granicę; jutro wjadą w głąb Francji, a za dzsiesięć-czternaście dni będzie gnił w swoim grobie w Vincennes. Trudno będzie rozstawać się z życiem, nawet z jego wszystkimi zwątpieniami i niepewnością, utracić morze, kapryśne i zwodnicze, Marię, dziecko, Lady Barbarę… Za oknami przesuwały się białe domki, a po stronie morza na trawiastym zboczu przycupnęła bateria Llanzy. Widział wartownika w niebiesko-białym mundurze, a schyliwszy się i zadarłszy głowę mógł dojrzeć flagę francuską na szczycie masztu — Bush, który jest tu z nim, ściągnął ją stamtąd parę tygodni temu. Usłyszał trzask bata woźnicy i konie przyśpieszyły biegu; do granicy zostało jeszcze około ośmiu mil, i Caillard chciał widocznie przebyć je przed nastaniem ciemności. Wzgórza porosłe tu sosnami ciągnęły się wzdłuż drogi, między nimi a morzem. Czemuż ani Claros, ani Rovira nie przybyli mu na ratunek? Każdy zakręt traktu stanowił idealne miejsce do zasadzki. Niedługo znajdą się we Francji, a wtedy będzie już za późno. Znów musiał stoczyć ze sobą walkę, by powstrzymać się od działania. Perspektywa wjazdu do Francji rozwiewała wątpliwości co do jego losu, czyniąc go bardziej groźnym. Ciemniało szybko — musieli być już niedaleko granicy. Hornblower próbował wywołać z pamięci obraz map, które tak często miał w ręku, by przypomnieć sobie nazwę francuskiego miasta na granicy, lecz nie panował nad swym umysłem na tyle, by mu się to udało. Powóz stanął; usłyszał kroki, metaliczny głos Caillarda wymawiającego formułkę: — W imieniu cesarza — i czyjś nieznany głos odpowiadający: — Passez, passez, monsieur. — Kareta ruszyła i znów potoczyła się szybciej — byli już we Francji. Podkowy końskie dzwoniły po bruku, widać było domy i światła w niektórych oknach. Pomiędzy domami kręcili się mężczyźni w przeróżnych uniformach i kobiety torujące sobie drogę wśród nich, w pięknych strojach i kapturkach na głowach. Słyszał śmiech i żartobliwe uwagi. Nagle powóz skręcił w prawo i wjechał w podwórze zajazdu. W zapadającym zmierzchu rozbłysły liczne światła. Ktoś otworzył drzwiczki powozu i ściągnął na dół schodki, by Hornblower mógł wysiąść. Rozdział IV Hornblower rozglądał się po izbie, do której wprowadził go oberżysta w towarzystwie sierżanta żandarmerii. Z zadowoleniem powitał widok płonącego kominka, gdyż zziąbł i zesztywniał od długiego siedzenia bez ruchu w powozie. Pod jedną ze ścian stało składane łóżko i stół, już przykryty białym obrusem. W drzwiach, stąpając ciężko i powoli, pojawił się żandarm, pierwszy z dwóch niosących nosze. Popatrzył, gdzie by je postawić, wykręcił zbyt gwałtownie i zawadził nimi o ścianę. — Ostrożnie z tymi noszami! — powiedział ostro Hornblower, a potem, przypomniawszy, że musi mówić po francusku, powtórzył: — Attention! Mettez le brancard la. Doucement! Wszedł Brown i przyklęknął obok noszy. — Jak się nazywa ta miejscowość? — spytał Hornblower oberżystę. — Cerbere. Hotel „Lena”, monsieur — odrzekł właściciel gospody, kręcąc w palcach brzeg skórzanego fartucha. — Monsieur ma zabronione rozmawiać z kimkolwiek — wtrącił się sierżant. — Będzie obsługiwany, ale nie wolno mu odzywać się do służby w zajeździe. Gdyby miał jakieś życzenia, ma się zwrócić do wartownika za drzwiami pokoju. Za oknem będzie stał jeszcze jeden. Gestem ręki wskazał na czerniejący za szybą trójgraniasty kapelusz i lufę muszkietu żandarma. — Jest pan nader uprzejmy, monsieur — rzekł Hornblower. — Wypełniani rozkazy. Kolację podadzą za pół godziny. — Byłbym zobowiązany, gdyby pułkownik Caillard rozkazał chirurgowi zająć się natychmiast raną porucznika Busha. — Poproszę go o to, monsieur — odparł sierżant wyprowadzając z izby oberżystę. Schyliwszy się nad Bushem Hornblower stwierdził, że wygląda nieco lepiej niż rano. Policzki zaróżowiły mu się lekko, a ruchy były pewniejsze. — Czy mogę zrobić coś dla pana, Bush? — spytał. — Tak… Bush wyjaśnił, że chodzi mu o załatwienie naturalnej potrzeby. Hornblower popatrzył bezradnie na Browna