Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Wobec tego należało poczekać, aż nastąpi przeistoczenie. Tymczasem z rudą żelazną z Elby, przeznaczoną do Rotterdamu, szliśmy w kierunku Gibraltaru, pozostawiając w dzienniku okrętowym pustą rubrykę „port przeznaczenia”, by zuchwałością swą nie drażnić Posejdona. „Lwów” nie posiadał chłodni i skąpe zapasy żywności kupione na Elbie, nie mówiąc już o tych, które zabraliśmy z kraju, uległy szybkiemu zepsuciu. Wspaniałe kiełbasy w beczkach, zalane tłuszczem, miały tak przykry zapach, że nawet Dalaj Lama śpiewał o nich drugim głosem: .”Strasznie ta kiełbasa pachnieee...” Surowy boczek sam, o własnych siłach poruszał się w dowolnym kierunku. Otrzymywane na śniadanie figi były właściwie kieszonkowymi ogrodami zoologicznymi. Po otworzeniu którejkolwiek z nich można było bez szkła powiększającego zobaczyć żyjątka wszelkich barw, posiadające od dwóch do stu nóg, uskrzydlone i czołgające się, ślepe i badawczo na świat patrzące, bezbronne i o potężnych kleszczach. Zasób wiedzy wyniesionej ze szkół okazał się stanowczo niedostateczny, by móc dokonać chociażby pobieżnej klasyfikacji. Wieprzowina z beczek zmieniła swe jestestwo w gorącym klimacie, lecz kucharz Słowikowski nie zmieniał „samorodnych” nazw robionych z niej potraw. Moczona, mielona, pokrywana dwoma rodzajami sosów: prowansal lub kiure - pozostawała niejadalna. Sosy różniły się wyłącznie ilością użytego do nich pieprzu. Przy prowansalu gardło paliło, przy kiure z gardła dymiło. Krokiety z wieprzowiny mimo sosu zatrzymywały się automatycznie w zębach i ani kroku dalej. Lapskasz z suszonych płatków kartoflanych był stęchły i nie do zjedzenia nawet w dymiącym sosie kiure. Mąka też zatęchła i pomimo że nie zwracaliśmy uwagi na robaki, których nie dało się przesiać, żurek z niej trudny był do przełknięcia. Początkowo trzymaliśmy się hasła, że dobry marynarz wszystko zje. Łykaliśmy pospiesznie posiłki udając, że to dopiero jest marynarskie jedzenie - nie jakieś tam zwykłe lądowe. Słabsi nie wytrzymywali jednak. Wychodząc z założenia, że za utrzymanie płacimy i należy nam się dobre jedzenie, udali się z petycją do kierownika nauk, który nosił tytuł naszego opiekuna. Kierownik nauk zdawał sobie dobrze sprawę z tego, że nie posiadamy pieniędzy na świeży prowiant. Zakupiona dla nas żywność popsuła się, wobec czego pozostawało jedyne wyjście: wytrzymać! W najlepszej wierze, widząc, że nie potrafi wytłumaczyć głodnym chłopcom, iż statek nic innego nie jest im w stanie dać, powiedział szczerze: - Jeśli nie możecie jeść, to nie jedzcie. Większość przyjęła to jako oficjalne zwolnienie od jedzenia. W stosunku do dyscypliny okrętowej byliśmy w porządku: urzędowy opiekun pozwolił nie jeść. Nie jemy więc. Dwa dni nic już nie jemy. Głodni mijamy Gibraltar. I znów długa granatowa oceaniczna fala kładzie statek na boki. Czujemy, że „Lwów” zachowuje się inaczej niż dotychczas. Po każdym przechyle szybko się wyprostowuje, szarpiąc ostro całym takielunkiem. Przychodzi niespodziewanie krótki, silny szkwał. „Lwów” pod naporem wiatru gwałtownie się pochyla i naraz z szarpnięciem wyprostowuje się. Z hukiem pękają liny, a przednia część stengi bukszprytu łamie się tuż przy okuciu i na żaglach wylatuje w powietrze. Pękają również liny utrzymujące maszty w pła- szczyźnie diametralnej. Oba przednie maszty, fok i grot, pochylają się gwałtownie do tyłu. - WSZYSTKIE RĘCE NA POKŁAD! - pada komenda, wydawana w wypadku, gdy statek znajduje się w niebezpieczeństwie. Rzucamy się do roboty. O natychmiastowym postawieniu nowego bukszprytu nie może być mowy, pomimo że zapasowy materiał mamy na pokładzie. Na razie grozi nam zwalenie się masztów, co równałoby się unieruchomieniu statku. Mimo posiadanych motorów, ropy jest w zbiornikach tylko tyle, ile trzeba dla uruchomienia dynama i nadania depeszy SOS. Żeby utrzymać maszty, musimy podtrzymać je wiatrem, kładziemy się więc na taki kurs, by wiatr mieć od rufy. Wykonujemy ostrożnie zwrot. Wiatr gna nas teraz w kierunku Madery. Korzystając z siły wiatru zaczynamy zakładać liny, które zapobiegają przewróceniu się masztów. Do wieczora zrobione jest wszystko, co można w tych warunkach zrobić. Zapominamy o rozpoczętej „akcji gło-dówkowej”. Na kolację wtłaczamy w siebie gotowany boczek, zalany kiure z lapskaszem. W nocy wiatr cichnie, nad ranem zmienia się o sto osiemdziesiąt stopni. Rezygnujemy z malowniczej Madery i usiłujemy dotrzeć do Hiszpanii. Po kilku dniach słaby wiatr dopycha nas do Kadyksu. Rzucamy kotwicę na redzie. Własnymi środkami i własną pracą ustawiamy nowy bukszpryt. Część rudy z ładowni przerzucamy do międzypokładu, by zmienić stateczność „Lwowa”. Teraz już nie będzie taki sztywny. Uprzednio po każdym przechyle zbyt gwałtownie, za szybko się wyprostowywał i to spowodowało pęknięcie stengi bukszprytu. Stracony czas nie przysporzył nam ani pieniędzy, ani prowiantu. Kupiliśmy trochę dżemu w puszkach, ale na nic więcej nie było nas stać. Znów wyruszyliśmy na ocean. Musieliśmy iść daleko na zachód, by przy zachodnich wiatrach, przeważających w okolicach Zatoki Biskajskiej, nie znaleźć się w tej pułapce na żaglowce, z której jedynym wyjściem są skaliste brzegi Hiszpanii. Szliśmy długo na północny zachód, aż nagle wiatr ucichł. Byliśmy za Azorami, gdy przyszła cisza z olbrzymią martwą falą. W powietrzu nic się nie działo, tylko ocean jak gdyby wzdymał się i opadał, bez względu na porę dnia i nocy. Nie trzymany już wiatrem „Lwów” zmienił się w martwą, automatyczną zabawkę. Bezsilnie przewalał się z burty na burtę, maczając niemal końce grotrei w oceanie