Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Po jej wyjściu doktor Rumbold poprosił do gabinetu Julię, pytając, jak się czuje, dowiadując się o zdrowie Eda, a także dziękując Bogu, że zima się nareszcie kończy. Wskazał Julii fotel, sam zasiadł po drugiej stronie biurka, założył okulary bez oprawki i przez chwilę długą jak wieczność przewracał w papierach. Patrząc na niego, Julia uznała, że matka przynajmniej częściowo miała rację, gdyż doktor Rumbold wyglądał na frustrata. Wiedział, oczywiście, jaki wynik dały badania, cały więc ten spektakl z poszukiwaniami służył tylko powiększeniu efektu. Wreszcie położył przed sobą plik papierów i złożył na nim pulchniutkie dłonie. - Otrzymaliśmy wyniki analiz - oznajmił. Co za pacan, pomyślała, a głośno spytała: - No i? - No cóż, Julio, jesteś w znakomitej formie. - Naprawdę? Jest pan pewien? - Całkowicie. Natychmiast wybaczyła mu wszystko. Zaczął omawiać szczegóły, ona jednak była zbyt podniecona, aby się skupić. Wspomniał o tym, jak często sam niepokój utrudnią zajście w ciążę, co Julia opatrzyła żartem, że teraz będzie się niepokoić o swój niepokój. Na tym się skończyło. Odprowadził ją do drzwi. - Oczywiście, do tanga trzeba dwojga - rzucił, jak gdyby dopiero w tej chwili przyszło mu to do głowy. - Gdyby dalej nic się nie zmieniało, może przydałoby się, żeby i Ed zrobił testy. - Och! - Ale jestem przekonany, że to nie okaże się potrzebne. - Z pewnością, jeśli tylko nie będziemy ustawać w tańcu. Krążyła po supermarkecie, starając się odnaleźć dobry humor sprzed chwili, jak gdyby można było go znaleźć gdzieś na półce. Wózek wypełniła mnóstwem nie całkiem potrzebnych towarów, powtarzając sobie, że powinna się cieszyć, bo okazuje się, że jest normalną, zdrową, płodną kobietą. Idąc do kasy, czuła się już odrobinę lepiej. Stanęła w kolejce. Przed sobą miała kobiety, wszystkie od niej starsze, wszystkie z wypakowanymi po sam szczyt wózkami. Może wreszcie powinna pójść do pracy. Ed tak sprawnie poruszał się teraz po domu, że niepotrzebna mu była stała opiekunka, co sam zresztą powtarzał. No cóż, trzeba zacząć się rozglądać. Ta myśl wprawiła ją w jeszcze lepszy nastrój. - Julio? Obejrzała się. Za nią stał w kolejce młody, wysoki, przystojny mężczyzna o długich ciemnych włosach. Chyba go znała, ale nie mogła sobie przypomnieć, kto to. Uśmiechał się. - Nie byłem pewien, ale to jednak ty. - Przepraszam, ale nie... - Mitch. Teraz także ona poznała i spróbowała udawać radość. - Pewnie, Mitch! Przepraszam, ale zmyliły mnie te włosy. Przedtem nie nosiłeś takich długich. - A ty takich krótkich. - No tak. Co u ciebie? - W porządku. - Pracujesz? - Tak. Muszę, ale montuję też kapelę. Jakoś to jej nie zdziwiło. Rozmawiali, podczas gdy kasjerka podliczała Julię; ona zaś przez cały czas odczuwała dawną niechęć. Na razie, póki zespół nie stał się sławny, uczył się w warsztacie na mechanika. Ale wszyscy tam to sami zasrańcy. Julia miała straszną ochotę zażądać dwudziestu alternatyw. Odprowadził ją na parking i patrzył, jak ładuje zakupy do jeepa, a potem siada za kierownicą. - No i jak, odsiedziałaś trochę? Spojrzała na niego zdziwiona. - Co takiego? - No, czy wsadzili się za to, co stało się ze Skye i w ogóle? - Wsadzili? Za co? - Bo to ty byłaś za nas odpowiedzialna. Julia przez chwilę patrzyła w szybę, potem głęboko odetchnęła i powiedziała: - Nie, Mitch. Nikt nie poszedł do więzienia. Do zobaczenia. Zapuściła silnik i ruszyła. Kątem oka widziała, że Mitch się uśmiecha. Czasami cisza była dobra. Jak w tej chwili, kiedy siedział sam, a wpadające przez okno słońce ogrzewało mu twarz. Siedział przy fortepianie i wyobrażał sobie, jak drobniutkie pyłki wirują w smudze światła. Cisza, oczywiście, nigdy nie była zupełna. Dom zawsze gawędził ze sobą: trzeszczały deski parkietu, pomrukiwały rury, w kuchni tykał zegar, leciutko burczała lodówka. Na zewnątrz słychać było krople ze śniegu topniejącego na dachu, a od szosy co jakiś czas dobiegał odgłos przejeżdżającego samochodu. Czasami jednak cisza wcale nie była tak dobra. To wtedy, kiedy skradała się ku niemu chyłkiem niczym dusiciel z poduszką, on zaś musiał szybko zacząć coś robić, aby go nie dopuścić: śpiewać, krzyczeć czy grać na fortepianie niczym oszalały. O dziwo, chwile takie rzadziej zdarzały się w samotności, niż wtedy, gdy dookoła byli ludzie. W Zieleńcu, kiedy był rekonwalescentem, przytrafiały się bardzo często