Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Ale skwar wciąż jeszcze był nieznośny. Zdawał się wisieć gęstą, ciężką warstwą tuż nad ziemią; na granatowym niebie pełgały jakieś drobne, jasne płomyki, dostrzegalne jakby poprzez drobny, prawie czarny kurz. Wszystko milczało, było coś beznadziejnego, przygnębiającego w tym głębokim milczeniu wyczerpanej natury. Dotarłem do szopy i położyłem się na świeżo skoszonej, lecz już prawie suchej trawie. Długo nie mogłem zasnąć; długo brzmiał mi w uszach czarujący głos Jakuba… Ale w końcu upał i zmęczenie wzięły jednak górę — i zasnąłem kamiennym snem. Kiedym się zbudził — wszystko już wokół ściemniało; rozrzucona, odrobinkę zwilgła trawa pachniała mocno; przez cienkie żerdzie nieszczelnego dachu słabo migotały blade gwiazdki. Wyszedłem. Zorza dawno już zgasła, na nieboskłonie ledwie bielał ostatni jej ślad; ale w powietrzu, kilka godzin temu rozżarzonym, poprzez nocną świeżość czuło się jeszcze ciepło, a pierś wciąż pożądała chłodnego powiewu. Wiatru nie było, nie było też chmur; na niebie, czystym na całej przestrzeni i przejrzyste ciemnym, spokojnie mrugały niezliczone, ledwie widoczne gwiazdy. We wsi migotały światełka; z pobliskiego, rzęsiście oświetlonego szynku dochodził skłócony, zmieszany zgiełk, w którym jak mi się zdawało, odróżniałem głos Jakuba. Od czasu do czasu dolatywały stamtąd wybuchy hałaśliwego śmiechu. Podszedłem do okienka i przytknąłem twarz do szyby. Zobaczyłem obraz niewesoły, choć barwny i żywy: wszyscy byli pijani — wszyscy, poczynając od Jakuba, który z obnażoną piersią siedział na ławce i nucąc ochrypłym głosem jakąś skoczną uliczną piosenkę, leniwie przebierał i trącał struny gitary. Mokre kosmyki włosów spadały mu na okropnie pobladłą twarz. Pośrodku szynku Obałduj, całkiem „rozklejony” i bez kaftana, wykonywał prysiudy przed chłopiną w szarej świtce; chłopina, z kolei, z trudem przytupywał i wyrzucał osłabłe nogi, uśmiechając się bezmyślnie poprzez zmierzwioną brodę i z rzadka machając jedną ręką, jakby chciał powiedzieć: „Raz kozie śmierć!” Niepodobna wyobrazić sobie nic śmieszniejszego niż jego twarz; choć z całych sił podciągnął brwi do góry, ciężkie powieki nie chciały się podnieść i opadały na ledwie widoczne, osowiałe, lecz niezmiernie słodkie oczka. Znajdował się w tym rozkosznym stanie ostatecznego pijaństwa, kiedy każdy spotkany przechodzień powiada nieuchronnie: „A toś sobie dogodził, bratku!” Morgacz, czerwony jak rak, z szeroko rozdętymi nozdrzami, jadowicie uśmiechał się z kąta; tylko Mikołaj Iwanycz, jak przystało na prawdziwego szynkarza, zachował niezmiennie zimną krew. W izbie było teraz dużo nowych twarzy, ale Dzikiego Pana już tam nie dostrzegłem. Odwróciłem się i szybkim krokiem zacząłem schodzić z pagórka, na którym stoi Kołotowka. U podnóża tego pagórka roztaczała się szeroka równina: zatopiona mętnymi falami wieczornej mgły, zdawała się jeszcze rozleglejsza i jakby zlewała się z pociemniałym niebem. Schodziłem dużymi krokami drogą wzdłuż wąwozu, gdy nagle gdzieś daleko na równinie rozległ się dźwięczny głos chłopaka. — Antropka! Antropka–a–a!… — wołał z upartą i płaczliwą desperacją, długo, długo przeciągając ostatnią sylabę. Milkł na chwilę i znowu zaczynał krzyczeć. Głosjego dźwięcznie wibrował w nieruchomym, czujnie drzemiącym powietrzu. Chłopak co najmniej trzydzieści razy wykrzyknął imię Antropki, kiedy wtem, z przeciwległego końca polany, niby z tamtego świata, doleciała ledwie dosłyszalna odpowiedź: — Cze–e–e–go–o? Chłopak niezwłocznie zawołał z zaciekłą uciechą: — Chodź ino, ty diable zatracony! — A cze–go–o–o–o–o? — odparł tamten po dość długim czasie. — A tego, że tata chcą cię spra–a–ać — pośpiesznie odkrzyknął pierwszy głos. Drugi głos już się nie odezwał, i chłopak znowu począł wołać Antropkę