Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

- Tak - dodała po chwi-li. - Będę potrzebowała pracy. Byłam zresztą w tej twojej Gałązce Oliwnej, widziałam się z doktorem Rathbone'em, prosiłam, żeby dał mi jakieś zajęcie, ale się nie kwapił, w każdym razie, żeby mi płacić. - Skąpy dziad - stwierdził Edward. - Wydaje mu się, że każdy powinien u niego pracować dla idei. - Myślisz, że to oszust, Edwardzie? - Nnie... Naprawdę nie wiem, co o nim myśleć. Na pew-no jest uczciwy, nie widzę innej możliwości, grosza na tym wszystkim nie zarabia. Wydaje mi się, że ten jego szalony entuzjazm jest prawdziwy. Ale to jednak nie wariat. - Lepiej już chodźmy. Porozmawiamy później. - Nie wiedziałam, że się znacie - zawołała pani Clayton. - O, to stara znajomość - powiedziała z uśmiechem Victoria. - Tylko nie widzieliśmy się przez dłuższy czas. Nie miałam pojęcia, że Edward jest w Iraku. Pan Clayton, który okazał się tym cichym, zamyślonym mężczyzną, którego Victoria widziała z tarasu, zapytał: - Jak tam poszło dziś rano, panie Edwardzie? Posunął się pan do przodu? - Końca nie widać. Wszystko gotowe, skrzynie z książ-kami w najlepszym porządku, ale formalności celne wloką się noga za nogą. Clayton uśmiechnął się. - Widać nie przyzwyczaił się pan jeszcze do wschodnie-go żółwiego tempa. - Nigdy nie ma tego, kto akurat jest potrzebny - żalił się Edward. - Wszyscy są uprzejmi, pełni dobrej woli, tylko nic się nie dzieje. Wszyscy zaśmiali się, a pani Clayton powiedziała pocie-szająco: - W końcu poradzi pan sobie z nimi. Mądrze zrobił dok-tor Rathbone, przysyłając tu pana na miejsce. Inaczej grzebaliby się całymi miesiącami. - Od czasów Palestyny wszędzie wietrzą bomby. Szuka-ją też wywrotowej literatury. Czepiają się dosłownie wszystkiego. - Chyba doktor Rathbone nie przemyca bomb w skrzy-niach z książkami - zaśmiała się pani Clayton. Victorii zdawało się, że dostrzegła nagły błysk w oku Edwarda, jakby żartobliwa uwaga pani Clayton poddała mu jakąś myśl. - Doktor Rathbone jest niezwykle wykształconym czło-wiekiem, powszechnie znaną osobistością, kochanie - odezwał się pan Clayton z lekką reprymendą. - Jest członkiem licznych towarzystw, ma doskonałą reputację w całej Europie. - Tym łatwiej mu przemycać bomby - żartowała niezrażona pani Clayton. Victoria zauważyła, że Claytonowi nie w smak jest nie-frasobliwość żony. Zmarszczył brwi. W godzinach popołudniowych była przerwa w pracy, więc Victoria i Edward poszli po lunchu przejść się po mieście. Victoria zachwycona była rzeką Shatt alArab z lasem palm daktylowych po obu brzegach, oczarowana arabskimi łodziami o wysokich dziobach, przypominającymi wenec-kie gondole, przycumowanymi do brzegów kanału. Poszli na suk, gdzie oglądali weselne szkatuły z ozdobnymi oku-ciami z mosiądzu oraz inne wspaniałości. Kiedy wracali do konsulatu i Edward szykował się do ko-lejnego ataku na urząd celny, Victoria zagadnęła znienacka: - Edwardzie, jak ty się właściwie nazywasz? Edward spojrzał na nią ze zdumieniem. - O co ci chodzi, Victorio? - O twoje nazwisko. Nie znam go. - Naprawdę? Tak, rzeczywiście. Nazywam się Goring. - Edward Goring. Nie masz pojęcia, jak głupio się czu-łam w Gałązce Oliwnej: chciałam o ciebie zapytać, ale wiedziałam tylko, że masz na imię Edward. - Była tam taka ciemna dziewczyna? Uczesana na pazia? -Tak. - To Catherine. Jest bardzo fajna. Gdybyś ją spytała o Edwarda, wiedziałaby od razu, o kogo chodzi. - Zapewne - rzekła Victoria z rezerwą. - Świetna dziewczyna. Jak ci się podobała? -No, dość... - Może nie jest specjalnie ładna, prawdę mówiąc, nic szczególnego, ale wyjątkowo sympatyczna. - Naprawdę? - Głos Victorii stał się teraz lodowaty, cze-go Edward wyraźnie nie spostrzegł. - Nie wiem, jak bym sobie bez niej poradził. Wciągnęła mnie w sprawę, pomogła mi, inaczej pewno bym wyszedł na idiotę. Zobaczysz, bardzo się zaprzyjaźnicie. - Wątpię, czy będziemy mieć po temu okazję. - Na pewno. Załatwię ci tam pracę. - Jakim sposobem? - Nie wiem, ale jakoś załatwię. Powiem na przykład sta-remu Grzechotnikowi, że jesteś wspaniałą maszynistką. - Bardzo szybko przekona się, że to nieprawda. - W każdym razie, tak czy siak będziesz w Gałązce Oliwnej. Nie pozwolę, żebyś mi się tu plątała samopas. Jak cię znam, to zaraz wyruszysz do Birmy albo do czarnej Afryki. Nie, moja mała, będę miał ciebie na oku. Nie zamie-rzam cię utracić. Wiem, jak pociąga cię świat, i za grosz ci nie ufam. "Ty wariacie - pomyślała Victoria. - Nie wiesz, że żadna siła nie wyciągnęłaby mnie z Iraku". A głośno powiedziała: - No cóż, praca w Gałązce Oliwnej - to może być za-bawne. - Tak bym tego nie określił. Wszystko tam jest straszli-wie poważne. I całkiem zwariowane. - Dalej uważasz, że coś tam nie gra? - Och, to był tylko mój szalony pomysł. - Nie - powiedziała Victoria z namysłem. - To nie był szalony pomysł. Myślę, że tak jest naprawdę. Edward gwałtownie odwrócił się w jej stronę. - Skąd wiesz? - Słyszałam... od kogoś znajomego. - Kto to jest? - Po prostu, ktoś znajomy. - Dziewczyny takie jak ty mają zbyt wielu znajomych -mruczał pod nosem Edward. - Victorio, jesteś z piekła ro-dem. Kocham cię do nieprzytomności, a ty sobie nic z tego nie robisz. - Ależ nie - zaprotestowała. - Robię sobie, troszeczkę. Nie pokazała po sobie, jak bardzo zachwyciły ją słowa Edwarda i spytała: - Edwardzie, czy jakiś człowiek o nazwisku Lafarge związany jest z Gałązką Oliwną? - Lefarge? - Edward robił wrażenie zaskoczonego. - Nic mi to nie mówi. Kto to? - A Anna Scheele? - podjęła Victoria. Tym razem reakcja Edwarda była całkiem inna