Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
A nie szło mu ono lekko i nie wplatało się w wieniec przyjemności samych, jakby z tego sądzić można: dziecina przynosząc z sobą wydatki co dzień znaczniejsze, zmuszała go do pracy, przemysłu i zaopatrywania w chleb powszedni nie na dzień jeden, ale i na jutro. Tego rodzaju ubodzy niezmiernie mało potrzebują na żywot codzienny. Jermoła wystarczał sobie choć bardzo miał niewiele, obywał się to tem, to owem bez wielkich wysiłków, nie doświadczając przynajmniej głodu, dopóki mu na ręce nie spadła sierota. Właściwie rzekłszy nie miał żadnego stałego funduszu, ale nie żebrał, płacił jeszcze za przytułek i ogród czynsz dwudziesto—złotowy bardzo regularnie, i wyżywiał się jako–tako. Nam przywykłym do innego trybu życia nie łacno pojąć, jak się to ubodzy maluczkiem utrzymać mogą. Stary Jermoła nic prawie nie wyniósł ze swej długiej służby dworskiej, może zaoszczędzonych kilka tylko kawałków płótna, kilkanaście rubli i trochę rupieci małej ceny. Było czem zrazu czynsz z góry opłacić i chleb kupić powszedni, ale bez nowego starania zapas ten byłby się prędko wyczerpał. Wprawdzie Jermoła na siebie wydawał bardzo mało, bo go po wsi karmiono, a kozaczycha nie żałowała strawy, nie upominając się o odrobek: trocha kartofli, kawał chleba i słoniny wystarczały, odzienie się nie darło i nie wymagało odnawiania, ale czynsz zawsze potrzeba było opłacać i wyciągnąć go z tego jednego ogródka, który cały dochód stanowił. Pólko ogrodzone żerdziami przy karczmie miało mniej—więcej rozległości zwykłego ogródka włościańskiego, mniej morga ziemi niezłej bliżej karczmy, a ku dębom i sosnom wycieńczonej przez drzewa, spijające żywotne soki dokoła. Siał na niem Jermoła tytuń pod budowlą, gdzie żyzniejsze były zagony, dalej sadził kartofle, trochę kapusty ku dołowi, buraków i ogrodowiny. Niekiedy udawało się tak szczęśliwie, że odjąwszy co było potrzeba na własny użytek, odbierał jeszcze swoje 20 złotych czynszu z samego ogródka: innych lat musiał ich szukać inaczej. Las i rzeka w takich razach są dla wieśniaka wielką pomocą, a tych nie broniono w Popielni: wszyscy z nich użytkowali. Jermoła póki był sam, jeździł czasem na rybę i udawały mu się nocne łówki z ościami180, zastawiał więcierze i saki181, a rybę we dworach lub miasteczku sprzedawał. Oprócz tego zbierał i suszył grzyby, które są lepszym jeszcze towarem i od niejakiego czasu zwłaszcza poczęły iść w cenę. Ale oba te zajęcia z małym Radionkiem na rękach stały się niepodobieństwem: dziecko nie dozwalało ani nocy spędzać na czółnie, ani się po lasach włóczyć. Tymczasem wydatki rosły, zapaśny grosz zaraz w początku wyszedł na kupno kozy i inne drobne potrzeby. Jermoła musiał sobie inaczej radzić. Dawniej rabiał w polu prawie darmo swoim znajomym i ubogim: dziś czas mu się stał droższym, namyślił się najmować. Widywano go jak te baby z dziećmi i kolebką, chodzącego w dniu pilniejszej pracy w pole na sznury182 włościańskie ze swoim malcem, kozą, ze trzema drążkami, koszykiem i namiotem. Stawiał koszyk z Radionkiem na miedzy w przenośnej budce osłonionej rańtuchem, pod opieką starej żydówki, a sam żął, kosił lub wiązał. Dawało mu to czasem jadło i oprócz tego około 20 groszy dziennie, gdyż w Polesiu rzadko robotnik pieszy wart jest więcej. Trzy dni potrzeba było pracować na dwa złote, które gdzieindziej za jedne kopę płacą: i to pracować naprawdę, nażąć kopę rzadkiego żyta, naschylać się, napocić, i snopów nadźwigać; a snopy w Polesiu wydatne i ciężkie, choć je po kłosie zbierać muszą. Często wróciwszy do swej pustki, niosąc z dalekiego pola koszyk i dziecko, brzemię lat i ciężar dnia, starzec czuł się osłabionym, sennym, wycieńczonym; ale spojrzenie na Radionka uśmiechającego mu się, krzepiło go na nowo, a nocny wypoczynek dodawał sił na jutro. Nigdy zaprawdę tak się stary nie krzątał jak teraz, nie był tak czynnym i niezmożonym: ludzie z mimowolnem nań patrzyli poszanowaniem, wzbudzonem wytrwałością i milczeniem szlachetnem