Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Śniło mi się, że przegraliśmy. Przysięgli krzyknęli „winna", strażnik sta- nął między nami i zaczął ją wyprowadzać, a ja próbowałem go powstrzymać, ale moje nogi były ciężkie i miałem jakieś kłopoty z butami, potem musiałem ominąć Rogavina, co zabrało mi jeszcze więcej czasu, a kiedy wreszcie dotarłem do celi, już jej tam nie było, więc zacząłem łomotać w zamknięte drzwi. Kiedy otworzyłem oczy, zobaczyłem sufit przez koronkowy baldachim nad jej łóżkiem. Sen prysnął, ale ja wciąż słyszałem łomot, choć nie tak głośny. Ucichł, by po chwili rozlegnąć się znowu. Kiedy wróciła mi jasność myśli, zdałem sobie sprawę, że ktoś lekko puka do drzwi. Wstałem, uchyli- łem je i zobaczyłem Martę, która szepnęła, że dzwoni jakiś pan Bonner. Włożyłem spodnie i koszulę, zszedłem na palcach do biblioteki i podnio- słem słuchawkę. Głos na drugim końcu linii był rześki. - Pan 0'Connell? - Tak. Dzwoniłem do pana w imieniu Ashley Bronson. - Domyśliłem się. Kobieta, która odebrała, powiedziała, że to rezyden- cja panny Bronson. - Tak, hmm, właśnie mamy śniadanie robocze. - Śledzę tę sprawę, jak chyba wszyscy. - Zanim przejdę do rzeczy, panie Bonner, pozwoli pan, że o coś zapy- tam. Czy istnieje jakaś sprzeczność interesów bądź inne powody, mogące przeszkodzić panu w pracy nad tą sprawą? - Nie. Żona zabiłaby mnie, gdybym odrzucił tę propozycję. - To, co panu powiem, jest poufne. - Niech się pan nie obawia. Nie będę pana oszukiwał, rozmawiam z żoną o mojej pracy, ale jesteśmy małżeństwem prawie czterdzieści lat 254 i jeszcze nigdy nie powiedziała nikomu ani słowa o sprawach, w których uczestniczyłem, a mamy za sobą kilka naprawdę głośnych. - Dobrze, przyjmuję pana. Jest pan gotów do pracy? - Ubrany, nakarmiony i gotowy. - Zastępca dyrektora laboratorium policyjnego szukał śladów prochu na płaszczu należącym do mojej klientki i twierdzi, że znalazł jakieś po we- wnętrznej stronie rękawa. To zdarzyło się wczoraj. Płaszcz został sprawdzony na początku października przez asystenta, który wtedy niczego nie wykrył. Oskarżenie będzie twierdzić, że to było jego niedopatrzenie. - I to spore. Uzgodniliśmy, że Bonner obejrzy płaszcz jeszcze tego ranka, by spraw- dzić, co i jak. Ostrzegł, że było mało prawdopodobne, by znalazł jakieś źró- dło zanieczyszczenia. Mógł co najwyżej stwierdzić, czy na płaszczu są ślady prochu, czy nie. Skąd się tam wzięły, Bóg jeden raczy wiedzieć. 20 B ył późny sobotni poranek, drugi dzień kampanii, a ja nie miałem nic do roboty. Tak często bywa z przygotowaniami do procesu: najpierw walczysz, by zyskać jak najwięcej czasu, a potem siedzisz i myślisz, czego ci właściwie potrzeba. Czasem jest tego niewiele, zwłaszcza, kiedy tkwisz w pułapce i nie masz pola manewru. Bonner pewnie był już w laboratorium, może nawet zaczynał badania. Andy pisał wniosek, Dan sprawdzał Yee, a Harry Lerner próbował dogadać się z ludźmi z biura obrońców publicznych. Ja kręciłem młynka kciukami, bo parę godzin snu i długie rozważania nie podsunęły mi żadnych nowych pomysłów. O jedenastej postanowiłem wyjść, by Ashley nie widziała, jak się obijam. Powiedziałem jej, że mam coś do załatwienia w biurze, i poszedłem kręcić kciukami gdzie indziej. Szybki marsz do Dupont Circle nie podziałał na mnie pobudzająco i wciąż wisiała nade mną groźba, że nie będę miał nic do roboty, kiedy wszedłem do gabinetu i zobaczyłem Waltera rozwalonego na kanapie. - Spałeś tu? - Ciągle myślę o Kelloggu. - I? - I nic. Szlag mnie trafia. - No to trzymaj się mocno. Mieliśmy rację co do całej reszty. Garvey, Sherry i pan Brown działali wspólnie, szukali dokumentów, które, jak sądzili, miał Henry Bronson. Niewykluczone, że chodziło o plany detonatora. 255 Spojrzał na mnie. - Kto ci to powiedział? - Raymond i pan Brown zjawili się bez zaproszenia i przetrząsnęli bi- bliotekę starego. Wtedy wróciła gospodyni i wywiązała się kłótnia. Ray- mond powiedział, że Henry miał jakieś należące do niego dokumenty i stąd to przeszukanie. Ona w przypływie olśnienia powiedziała, że je spaliła. - Pierdolisz? - I wypadła przekonująco. Pan Brown uznał, że to koniec. Raymond wściekł się i przed wyjściem zaczął mówić paskudne rzeczy ojej ojcu. - A wtedy ona złożyła mu wizytę. - Po odczekaniu kilka godzin, by wprawić się w odpowiedni nastrój. Walter usiadł i sięgnął po stojący na podłodze kubek kawy. Sączył ją w zamyśleniu, rozważając nowe informacje. - Czyli jednak coś ukrywała. - Tak, ale teraz już powiedziała całą prawdę. - Spojrzał na mnie. - Je- stem pewien. Poszła tam sama i zastrzeliła Raymonda. I wyszła sama. - Czyli jeśli czegoś nie przegapiliśmy, Kellogg jest podstawiony. Skoro tak, to czemu prawdziwy świadek nie może się ujawnić i czy ma to coś wspól- nego z Octagonem? Zadzwonił telefon. Wcisnąłem guzik głośnika i pokój wypełnił głos Dana White'a. - Frank? - Jestem tu z Walterem. Co słychać? - Przejrzałem materiał dowodowy. Wszystko jest w porządku, to chyba dobra wiadomość. To było podręcznikowe śledztwo. - W laboratorium też? - Uhm. Jeśli to w czymś pomoże, ze zdjęciami wszystko było w porządku. Te z miejsca zbrodni trafiły do jednej koperty. Inne nie zostały do nich dołączone, bo nie zrobiła ich policja. Ekipa śledcza zabrała je z domu Gar-veya, ale rozumiem, dlaczego chłopak myślał, że to jakaś pomyłka. - Dlaczego? - Bo wyglądają jak zdjęcia policyjne