Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Will poszedł ku swojej chacie, potem nagle zawrócił. - Jim, pozwól mi odpłynąć na tym okręcie. Cushing był oburzony. - Jesteś mi potrzebny tu. - Przede wszystkim odpowiadam przed Marshallem. - Bimbaj na to, Will. Więcej dobrego zrobisz tu. Wyślę kogo innego. - Powiedziałbym Marshallowi, jak cię MacArthur gniecie. Cushing zaklął po tagalosku. - Ty przebiegły sukinsynu! - Westchnął. - Dobra, kurwa, jedź. Po godzinie, nie posiadający się z radości Will, był już spakowany. Potem pogalopował do chaty Socorro. Przyjęła wiadomość spokojnie. Pocałował ją, ale bez wzajemności. Uśmiechnęła się smutno i ofiarowała mu katolicki medalik. - Nie daj umieraj. Pocałowali się i Will wyszedł z poczuciem winy za to, że był aż tak podniecony. Uścisnął dłoń Cushinga. - Do diabła z tobą, Willu. Kto mnie teraz będzie prostował? - Po czym rzekł przytomnie. - Vaya con Dios. - Nie wiedziałem, że jesteś wierzący, Jim. Uścisnęli sobie dłonie tak, jakby się już nigdy nie mieli spotkać. Dokumenty owinięte w naoliwioną skórę i zapakowane w pustą skrzynkę po pociskach do moździerza włożono do plecaka razem z racjami żywności. Will zgodził się to nieść, każąc swoim dwóm kompanom dźwigać karabiny i pojemniki z wodą. W przeciwieństwie do pierwszej wyprawy Willa na Negros, ta szła szybko, odpoczywała krótko. Wszyscy trzej mężczyźni byli w dobrej formie. Na górskich ścieżkach obu niższym pomagała ich zwinność, ale na terenach płaskich z trudem nadążali za długimi krokami Willa. Po tygodniu dotarli na południowy cypel Cebu, choć parokrotnie ledwie uszli z życiem. Przeprawa w ciemności przez kanał na Negros omal nie skończyła się katastrofą, kiedy w chwilę po odbiciu od brzegu ich bańce wytropiły światła japońskiej łodzi patrolowej. Will leżał bez ruchu, gdy dwaj Filipińczycy dwukrotnie zmieniali kierunek, po czym pełną parą powiosłowali ku tamtej malutkiej wyspie. Łódź patrolowa, rycząc silnikiem, wykonała nagły zwrot przez ich kilwater. I gdy banco prześlizgiwała się pomiędzy dwiema wyspami, chwyciły ją strumienie świateł. Kule świsnęły tuż nad głowami wioślarzy. Kolejna seria z karabinu maszynowego położyłaby ich trupem na miejscu. Rozległ się jednak nagle tuż za ich plecami zgrzytliwy jazgot rozdzieranych blach, a potem zapadła ciemność. Filipińczycy w śmiech. Wciągnęli ścigających na dużą ostrą skałę leżącą o stopę pod powierzchnią wody. Dobili o Negros godzinę przed świtem, ale nadal od obozu Partii Planety dzielił ich dzień marszu. Gdy dobrnęli wreszcie do starego obozowiska Villamora, zapadał zmierzch. Jego następca powitał ich wyraźnie spięty. Okręt podwodny przybył przed czasem, powiedział. Wynurzy się na spotkanie o północy, muszą więc pośpieszyć, żeby dotrzeć na czas. Godzinę później, pędząc okrutnie, Will potknął się o korzeń. Powstał z trudem. Ból w prawej kostce był paraliżujący, ale pokuśtykał naprzód tak szybko, jak tylko potrafił. Podchodząc do brzegu natknęli się na japoński patrol. Will wiedział, że nie zdołają mu umknąć. Przeklinając swój podły los, zrzucił plecak. - Odciągnę tych Japońców - szepnął. - Wy walcie dalej. Wkuśtykał z trzaskiem w zarośla tuż za plażą, ścigany wystrzałami z karabinów i krzykami. Pół godziny parł niezdarnie przez dżunglę. Potem się potknął o pień. Oszołomiony na chwilę, wstał oślepiony światłem reflektora. Podniósł powoli ramiona, pewien, że dał Filipińczykom dość czasu, by przekazali Operację Z na okręt podwodny. ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY 1. Waszyngton, grudzień 1943 Obowiązki profesora McGlynna, jako jednego z cywilnych asystentów kapitana Ellisa Zachariasa, szefa wydziału Op-16-W były tyleż fascynujące, co denerwujące. McGlynn zasłużył sobie na szacunek lub pogardę, ponieważ atakując "tych ciemniaków", którzy postawili sobie za cel wymuszenie na Japonii bezwarunkowej kapitulacji, nie ściągał cugli swojej zgryźliwej inteligencji. Mógł przy tym swobodnie doradzać we wszystkich sprawach dotyczących wojny na Pacyfiku. Prezydent nie zasięgał jego opinii od kilku miesięcy, czyli od opublikowania na łamach waszyngtońskiej gazety Post listu otwartego, w którym porównuje traktowanie Japończyków na Zachodnim Wybrzeżu do tego, co z Żydami czynił Hitler. Jego znękany zwierzchnik, Żyd, jakkolwiek zgadzał się z nim osobiście, błagał, by profesor przestał kąsać Biały Dom, ponieważ może to utrudnić realizację ich własnej nadziei na doprowadzenie do jakiegoś sensowniejszego rozstrzygnięcia. Poszedł na kompromis, pisząc do prezydenta listy ostrzegawcze, których nigdy nie wysłał. Był jednak tak przekonany o ich błyskotliwości, że wysłał je do Maggie, przebywającej w Honolulu. Napisał jej też obszernie o rosnącym zaniepokojeniu losami Willa. Dowiedział się od przyjaciela, pracującego w biurze Marshalla, że posłano Willa wraz z innymi oficerami statkiem na Mindanao. Nie dotarł tam jednak, przypuszczalnie więc próbował ucieczki. Uprzedzono McGlynna, że może oczekiwać najgorszego, ale nie potrafił sobie wyobrazić śmierci Willa. Musi jakoś przeżyć. W krótkim dopisku McGlynn donosił, że od roku, to znaczy od przyjazdu do Japonii, Floss i Tadashi nie dają znaku życia. Pisał także do Marka, ale te listy były krótsze i bardziej bezosobowe. Usiłował się rozluźnić, nie potrafił. Mark miał w sobie coś, go go powstrzymywało, jakąś barierę, której nigdy, mimo wielu prób, nie potrafił przekroczyć. Zdawało się, że za każdym razem, kiedy jeden z nich próbował ją przełamać, drugi się jeżył. Przypuszczalnie zawiniła ich "chemia". Mark był w połowie drogi na Hawaje. Statek cuchnął śmiercią. Nie było czystych mundurów, a próby sprania smrodu krwi i ropy okazały się jałowe. Jak wielu innych, Mark stracił swoje oporządzenie, udało mu się jednak zarobić kilkaset dolarów, sprzedając marynarzom zdobyczne pamiątki. To, plus wygrane w pokera, złożyło się na "Fundusz Hinemoi" w wysokości ponad dwu tysięcy dolarów. Pomagał Tulliowi pisać i poprawiać meldunki o poniesionych stratach