Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
.. I to było najbardziej dokuczliwe. Zanotował: Szczęście prawdziwe, tylko gdy dzielone. Ostatnie twierdzenie można uznać za kolejny dowód, że długi okres samotności zmienił go zasadniczo. Może to oznaczać, że był gotowy do zrzucenia pancerza, jaki nosił na sercu, że powracając do cywilizacji, miał zamiar zaniechać życia samotnego wagabundy, przestać uciekać od bliskich związków i stać się członkiem społeczności. Ale tego nigdy się nie dowiemy, bowiem „Doktor Żywago” był ostatnią książką, jaką Chris McCandless przeczytał. Dwa dni po skończeniu książki, 30 lipca, w dzienniku pojawia się złowieszczy wpis: Strasznie słaby. Wadliwe wypróżnienie. Nasiona. Kłopoty ze staniem. Umiera z głodu. Wielkie zagrożenie. Przed tą notatką nie ma niczego, co wskazywałoby na to, że McCandless był w tarapatach. Skromniutka dieta sprawiła, że wyglądał jak skóra i kości, ale wydawał się w miarę zdrowy. Później, po 30 lipca, jego stan nagle się pogorszył. Przed 19 sierpnia już nie żył. Istnieje wiele domysłów na temat przyczyny tak dramatycznego zwrotu. Po identyfikacji szczątków McCandlessa Wayne Westerberg przypominał sobie, że Chris mógł kupić przed wyjazdem na północ jakieś nasiona, łącznie z nasionami ziemniaka, bo miał zamiar założyć w ostępach ogród warzywny. Według jednej z teorii, nigdy tego ogrodu nie założył (ja w każdym razie nie zauważyłem śladów w okolicy autobusu) i pod koniec lipca był tak głodny, że zjadł nasiona, którymi się otruł. Są lekko toksyczne, gdy zaczynają kiełkować. Zawierają solaninę, która powoduje wymioty, biegunkę, ból głowy i letarg przy krótkotrwałym używaniu, natomiast spożywana dłużej wpływa ujemnie na tętno i ciśnienie krwi. Teoria ta ma jednak poważną lukę, mianowicie, żeby poważnie zatruć się nasionami ziemniaka, Chris musiałby zjeść wiele kilogramów, a jeśli się weźmie pod uwagę jego lekki plecak w momencie, gdy Gallien go wysadzał, jest prawie niemożliwe, żeby miał ich przy sobie więcej niż kilka gramów, jeśli w ogóle je miał. Inne scenariusze biorą pod uwagę nasiona zupełnie innego ziemniaka i ta wersja wydaje się bardziej prawdopodobna. Na stronach 126 i 127 „Tanaina Plantlore” opisano roślinę, zwaną dzikim ziemniakiem przez Indian, którzy zbierali ten podobny do marchewki korzeń. Roślina, znana botanikom pod nazwą Hedysarum alpinum, rośnie na piaszczystym gruncie w całym regionie. Według „Tanaina Plantlore”, korzeń dzikiego ziemniaka jest prawdopodobnie najważniejszym pożywieniem Indian Deno‘ina, poza dzikimi owocami. Jedzą go na różne sposoby - surowy, gotowany, pieczony lub smażony, a najchętniej maczany w oleju lub tłuszczu, w którym go również przechowują. Dalej autorzy piszą, że najlepszym okresem do wykopywania dzikich ziemniaków jest wiosna, jak tylko ziemia rozmarza, bo latem robi się suchy i twardy. Priscilla Russell Kari, autorka „Tanaina Plantlore”, wyjaśniała mi, że wiosna była naprawdę ciężkim okresem dla Indian, zwłaszcza w dawnych czasach. Często zwierzyna i ryby jeszcze się nie pojawiały, więc polegali na dzikich ziemniakach jako głównym pożywieniu. Bardzo słodkie, były i wciąż są czymś, co rzeczywiście lubią. Dziki ziemniak rośnie nad ziemią jako krzaczaste kilkudziesięciocentymetrowe ziele, z łodyżkami o delikatnych, różowych kwiatkach, przypominających miniaturki kwiatów pachnącego groszku. Korzystając z informacji w książce Kari, McCandless zaczął wykopywać i zjadać korzenie dzikich ziemniaków 24 czerwca, najwidoczniej bez ujemnych skutków. Później, 14 lipca, zaczął również zjadać strączki rośliny, wyglądające jak groszki, bo zapewne korzenie stały się zbyt twarde. Na zdjęciu, które zrobił w tym okresie, widać torbę plastikową zapinaną na suwak, pełną takich nasion. A później, 30 lipca, taki wpis do dziennika: Strasznie słaby. Wadliwe wypróżnienie. Nasiona... Na następnej stronie „Tanaina Plantlore” następuje opis spokrewnionego gatunku, dzikiego groszku pachnącego, Hedysarum mackenzii. Choć jest to roślina nieco mniejsza, ale tak podobna do dzikiego ziemniaka, że czasem nawet zawodowi botanicy mają kłopoty z ich odróżnieniem. Jest tylko jedna różnica, ale można ją traktować jako znaczącą: pod spodem maleńkich, zielonych listków dzikiego ziemniaka znajdują się wyraźne boczne żyłki, które nie występują na listkach dzikiego pachnącego groszku. W książce Kari zamieszczono ostrzeżenie, że z powodu podobieństwa groszku, który może być trujący, do ziemniaka należy bardzo uważać i dokładnie je odróżnić, nim użyje się dzikiego ziemniaka do spożycia. We współczesnej literaturze medycznej nie ma przykładów zatrucia groszkiem, ale tubylcy zamieszkujący Północ wiedzieli od setek lat, że jest on toksyczny, i bardzo uważali, aby nie pomylić z nim ziemniaka. Aby znaleźć udokumentowany przykład zatrucia dzikim groszkiem, musiałem przejrzeć dziewiętnastowieczne roczniki wypraw ark-tycznych. To, czego szukałem, odkryłem w dziennikach sir Johna Richardsona, słynnego chirurga szkockiego, przyrodnika i badacza. Był uczestnikiem dwóch nieszczęsnych wypraw sir Johna Franklina i obie przeżył. To on wykonywał egzekucję - przez zastrzelenie - na podejrzanym o morderstwo i kanibalizm. Richardson był również pierwszym botanikiem, który naukowo opisał dziki groszek pachnący i nadał roślinie nazwę. W 1848 roku, kiedy prowadził ekspedycję przez Arktykę Kanadyjską w poszukiwaniu zaginionego Franklina, poczynił porównania botaniczne ziemniaka i groszku. Jak zauważył w swym dzienniku, Hedysarum alpinum posiada długie, elastyczne korzenie, które są słodkie jak lukrecja. Jadane wiosną przez tubylców, w późniejszym okresie stają się one drewniste, tracą soczystość i kruchość. Korzeń płożącego się, okrytego meszkiem i mniej eleganckiego, ale z większymi kwiatami Hedysarum mackenzii jest trujący i omal nie zabił w Fort Simpson starej Indianki, która pomyliła go z poprzednio opisanym gatunkiem. Na szczęście okazał się on emetykiem i jej żołądek odrzucił wszystko, co połknęła, więc przeżyła, choć przez dłuższy czas jej wyzdrowienie było wątpliwe. Łatwo sobie wyobrazić Chrisa McCandlessa popełniającego ten sam błąd. Szczególnie, że wszystkie dostępne dane wskazują na jego przyrodzoną popędliwość i nieostrożność. W artykule w „Outside” napisałem z całym przekonaniem, że chłopaka zabił dziki groszek pachnący. Prawie wszyscy dziennikarze, zajmujący się tą tragedią, wyciągnęli taki sam wniosek. Gdy mijały miesiące i miałem okazję dłużej zastanowić się nad śmiercią McCandlessa, wyjaśnienie to uznawałem za coraz mniej prawdopodobne