Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
.. aż desperacja ogarnia. – Owóż mamy wiadomość, że Napolion... – Veto! Dobrodzieju! – przerwał energiczne imć pan Bonawentura. – Daruj waszmość, lecz mam go już wyżej uszu!... Bodajby nigdy był do nas nie zaglądał. Dziwią acana takie herezje?... Ba! Obaczże moją Marysię – cień, nie dziewczyna! Bawi tu u mnie imć pani Gotartowska... drugie oczywiste documentum!... Nie, nie! Veto, i koniec! – Ależ, panie Bonawenturo! 100 O c t o b e r (łac.) – październik. 141 – Wiem, powiesz mi waść, że jestem złym obywatelem, że lekceważę sprawę publiczną. Niech i tak będzie! Klnę się waszmości, gdybym miał dwóch synów, sam bym się z nimi zaciągnął, lecz że mam dwie córki, to słyszeć nie chcę o Napolionie!... Jeszcze to waćpana dziwi?! Proszę! A to jasne! Pracowałem ciężko, strzegłem jak oka. I cóż z tego? Kwaśnieje to, warzy się, czas leci... I kto winien?... – Właśnie ja do waszmości w sprawie pana Tadeusza Zabielskiego. – Tadeusza! – skrzywił się niechętnie imć pan Bonawentura. – Wiem, wzdycha, deklaruje swoje służby pokorne!... Nie tak że? Ćwierka mi przecież na wszystkie strony! Janka mu nie ucieknie – nie zając!... Lecz przecież decorum101 zachować trzeba. Niesporo o weselisku myśleć, gdy oto smutek dom nawiedził. – Zapewne! – bąknął skonfundowany nieco mecenas. – Lecz bo... imć Tadeusz dostał już instrument na burmistrza do Ostrowa za Wisłą... więc przenosiny chciałby... – Veto, dobrodzieju mój, i koniec! Pacholik wniósł na tacy zastawę z poczęstunkiem. Imć pan Bonawentura zakrzątnął się raźno. – Co tam! Odpowiedź moja mecenasowi nie po myśli! W ręce, starka przednia! Rad bym, lecz nie mogę... Człowiekowi i tak już głowa puchnie. Panu Tadeuszowi życzliw jestem, ale co!... Na zdrowie!... – Ale Napoliona waszmość widział w Poznaniu. – Phi! Nie osobliwość żadna! Kusy, do ramienia ledwie mi sięga. Irytacji aby siła zażyłem, i tyle... Jechałem sobie z Kruszwicy w dobrej myśli do Gotartowic, żeby Staszka Gotartowskiego za uszy wyciągnąć do Jastkowa i dwa weseliska ryczałtem wyprawić, a tu, panie, aż gadać się nie chce!... – Słyszałem, słyszałem, powiadał mi Tadeusz! – No właśnie... Starego dziada aby zastałem i namówiłem go, aby ze mną jechał... Cóż myślisz? W Rawie ci oddział wolontarzy znalazł i przystał do nich... W wasze ręce! Molestowałem, stawiałem veto... panie... gdzie, ani weź... Wracam, do domu skłopotany, co i jak tu dziewczynom przedłożyć... aż ci w domu zastaję panią Gotartowską z dwoma robakami... Płacze, rwetes, urwanie głowy... W wasze ręce, mecenasie! Uciszyło się to niby... ale gdzie?! Ani czasem słowem wspomnij o tym lub owym, bo ci łzy cebrami wylewają! A co tego, znieść nie mogę... – Wiem, wiem! Ciężko to jest, ale na cóż smutek jeszcze powiększać, niechby choć jedna córuś odrobinę szczęścia znalazła. – Nie odmawiam, lecz teraz veto, panie Józefie – i koniec. Nie ma zgody! Mores u mnie – basta! W wasze ręce! Przykro mi, że odmówić muszę waszmości, ile że cenię go bardzo, a co brata waćpana, nieboszczyka Augusta Podhorodeńskiego, sercem całym wspominam!... Nie mówmy lepiej o tym. Na obiedzie się zostaniesz – barszcz z rurą mamy dzisiaj – to na własne oczy zobaczysz... Takie psie czasy. Kto ma syna, to mu wyfrunie na koniec świata... – W moim Pliszczynie nielepiej. – Otóż tedy! I cóż robić? – Co robić? – podchwycił żywo mecenas, podkręcając wąsa. – Na koń siadać i stare kości na wojaczce przewietrzyć. – Co waćpan? – Rzekłem i nie cofam! Dosyć mam Austriaków!... Skórę drą z człeka! Prusaków wytrzepali, teraz na nich kolej. Niech tylko zdarzy się okazja, chorągiewkę funduję i takie im sądy trybunalskie wyprawię, że Podhorodeńskiego nie zapomną!... Imć pan Bonawentura przeżegnał się z podziwu. – Panie mecenasie! Wy, człek spokojny, na takie myślicie się puszczać przygody. 101 D e c o r u m (łac.) – pozór, przyzwoitość. 142 – Otóż dlatego, żem spokojny! – wybuchnął zapalczywie pan Podhorodeński. – Dlatego, żem lat tyle niby ruda mysz pod miotłą siedział, a do żywego pozwolił sobie dopiekać! I pójdę, jako mnie tu waszmość żywego widzisz! A co?... Żonisko da sobie radę, a dalipan, ja im pokażę, jako patron dawnego trybunału snadnie inkauścicę102 na patrontasz, a pióro na szabelkę zamienić potrafi! Co waszmość suponujesz, że my tu w Galicji – pokutować będziemy!... – Uu! Gorącości takiej u mecenasa się nie spodziewałem. – Ani ja u waćpana takiej zimnej krwi! – odciął się podirytowany pan Podhorodeński. – Kraj cały się rusza. Napolion nawołuje, ze wszystkimi potencjami w rozprawy krwawe się wdaje, a waćpan... – Ja? Veto! Nie pozwalam!... Dobrze ci mówić, kiedy nie masz dwóch córek. Podhorodeński machnął ręką. – Et, możemy ta jeszcze dwa dni racje wywodzić i znów osiądziemy na tej waścinej mieliźnie, na której utknąłeś waszmość. – A cóżeś chciał, panie mecenasie, żebym Jankę i Marysię do ułanów wpisał? – Hm! I nowiny by w tym nie było. Masz Kurdwanównę! – Co? Jaką Kurdwanównę? – Nie znasz jej waćpan?... Z tamtej strony Lublina... sierota, u krewnych się chowała... Panu Tadeuszowi powinowata. – Ta dzierlatka, trznadel, wścibinos?!... – Właśnie ta sama! Osiemnaście lat zaledwie!... I co waćpan powiesz? Zbiera czeladź i musztruje... – Co? Komedie chyba?! – Nie komedie, jeno szczera prawda. Dziewczyna aż się trzęsie do wojny i ani chybi pójdzie. Sam chciałem tłumaczyć a odwodzić, lecz taki ma w sobie ogień, takimi odpowiedziami sypie, że sprostać jej nie można! Jeszcze teraz jakąś sobie tam szlachcianeczkę przybrała do pomocy i pono jeszcze babę hic mulier znalazła z końca świata i tylko patrzeć, a czmychnie stąd..