Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Kiedy dziewczyny kładły się do łóżek, Rachel zdmuchnęła świecę i sama też się położyła, rozmyślając nad tym, co usłyszała. Wiejący na zewnątrz wiatr wciąż szukał drogi, by wedrzeć się do zamku. PORANNE SŁOŃCE wzniosło się nad warstwę szarych chmur. Jego rozproszone światło dotarło do falujących łąk Thrithingów, lecz nie było w stanie osuszyć wilgoci bezkresnych łanów traw i wrzosów. Deornoth przemókł aż do ud i zmęczył się marszem. Thrithingowie nie zatrzymywali się na posiłki; suszone mięso i owoce zjedli w siodłach podczas jazdy. Więźniowie nie otrzymali nic do jedzenia i pozwolono im zatrzymać się tylko na krótki odpoczynek w południe. Wtedy właśnie Deornoth i Josua wypytali ukradkiem pozostałych o Vorzhevę. Nikt nie widział, by odchodziła, choć Geloe zapewniła ich, że obudziła Vorzheve, gdy tylko usłyszeli zbliżających się jeźdźców. - Urodziła się tutaj - powiedziała czarownica do księcia. - Nie ma co się o nią martwić - dodała, lecz na jej twarzy wyraźnie malował się niepokój. Po bardzo krótkim odpoczynku na znak Hotviga wszyscy na powrót podjęli marsz. Zaczął wiać wiatr z północnego zachodu; początkowo łagodny, potem coraz silniejszy, tak że wstążki przy siodłach Thrithingów trzepotały niczym proporce na placu turniejowym, a wysokie trawy gięły się wpół. Więźniowie szli ciężko, drżąc w mokrych ubraniach. Wkrótce pojawiły się pierwsze oznaki, że zbliżają się do terenów zamieszkanych: małe stada bydła pasącego się na niskich wzgórzach, którego pilnowali pojedynczy jeźdźcy. Kiedy słońce stanęło w zenicie, stada były coraz większe i coraz mniejsza dzieliła je od siebie odległość. Wreszcie więźniowie stwierdzili, że idą wzdłuż jednego z krętych dopływów rzeki Ymstrecca wśród ogromnego, nie kończącego się stada zwierząt składającego się w większości ze zwykłego bydła, lecz można było także dostrzec pasące się kudłate bizony i bawoły o długich, krętych rogach, które unosiły łby i kręcąc mordami spoglądały nieprzytomnie na przechodzących. - - Miejscowym z pewnością nie spodobałaby się rada Geloe, by jeść tylko warzywa - zauważył Deornoth. - Jest tu tyle żywego mięsa, że wystarczyłoby na całe Osten Ard. - Spojrzał wyczekująco na Josuę, lecz książę odpowiedział tylko niewyraźnym uśmiechem. - - Wiele z nich jest chorych - powiedziała Gutrun. W czasie częstych wyjazdów męża zarządzała z powodzeniem całym ich gospodarstwem w Elvritshalla i dlatego słusznie uważała się za znawcę zwierząt domowych. - Zobaczcie, jak na tak duże stado niewiele mają cieląt. Jeden z jeźdźców, który przysłuchiwał się ich rozmowie, prychnął z pogardą jakby chciał pokazać, co myśli o opiniach więźniów, lecz jego towarzysz skinął głową i powiedział: - Tak, mamy zły rok. Dużo krów zdycha przy porodzie. Pozostałe jedzą, ale nie przybierają na wadze. - Broda Thrithinga powiewała na wietrze. - Tak, to zły rok - powtórzył. Co pewien czas wśród pasących się stad można było dostrzec ustawione wokoło wozy otoczone palisadą z pośpiesznie wbitych pali. Wszystkie wozy były z drewna i miały duże, drewniane koła, lecz poza tym znacznie się różniły. Niektóre miały wysokość dwóch, a może nawet trzech wysokości człowieka; były to drewniane domki z drewnianymi dachami i zamkniętymi okiennicami. Inne, o wiele mniejsze, przypominały wóz-łóżko, zadaszony płócienną plandeką, która trzepotała hałaśliwie na wietrze. Dzieci bawiły się za drewnianymi ogrodzeniami albo biegały wśród tłoczącego się wokół łagodnego bydła. Na kilku wybiegach pasły się konie, a nie były to zwykłe konie pociągowe. Wiele z nich miało zgrabne, smukłe kończyny i piękne grzywy; w ich ruchach nawet z daleka dostrzec można było lekkość i siłę. - Boże, gdybyśmy tak mieli kilka z nich - powiedział Deornoth. - Ale nie mamy niczego, za co moglibyśmy je kupić. Mam już dość chodzenia. Josua spojrzał na niego i uśmiechnął się ponuro. - Będziemy mieli szczęście, jeśli odejdziemy stąd żywi, a tobie marzą się bitewne rumaki? Ja wolałbym już trochę twojego optymizmu zamiast tych koni. W miarę jak Thrithingowie i ich więźniowie posuwali się na południe, odosobnione wcześniej wozy-wagony zaczęły pojawiać się coraz bliżej siebie niczym grzyby, które wyrosły gromadnie po jesiennym deszczu. Między mniejszymi obozami pojawiały się i znikały grupy jeźdźców. Ludzie z eskorty grupy Josui wymieniali z nimi głośne uwagi. Wreszcie wozy były już tak blisko siebie, że więźniowie mieli wrażenie, iż jadą przez miasto pozbawione ulic. Po jakimś czasie dotarli do ogromnej palisady, której słupy przystrojone były grzechoczącymi na wietrze ozdobami z jasnego metalu i wypolerowanego drewna. Większość eskorty odjechała, lecz przywódca grupy, Hotvig, i sześciu jego ludzi wprowadzili grupę księcia przez kołyszącą się furtkę. Teren za palisadą podzielony był na kilka zagród; w jednej z nich stało kilka wspaniałych wierzchowców, a w innej pół tuzina tłustych, dorodnych krów. W osobnej zagrodzie stał ogromny ogier o bujnej grzywie ustrojonej czerwonymi i złocistymi wstążkami. Kiedy przechodzili, koń opuścił nisko łeb; najwyraźniej przyzwyczajony był do tego, że to jego podziwiano