Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

— Mój drogi —,rzekł mu — będę dziś miał niesłychane i niespodziane wydatki, wiele u ciebie jest w kasie? w depozytach? Żłobek poradził się pamięci i książeczki. — Proszę cię — odparł mecenas, usłyszawszy cyfrę dosyć zadowalającą — przynieś mi tu wszystkie pieniądze zaraz. Mam pewne projekta — dodał z uśmiechem — które się przy kieliszkach najlepiej przyprowadzają do skutku. Radca mi będzie potrzebny — a zrobię ogromny interes. Żłobek, skłoniwszy głową, pośpieszył wykonać rozkaz pryncypała i powrócił natychmiast z teką pełną papierów, którą złożył w ręce Szkalmierskiego, a ten, po chwilowym namyśle, zamknął ją do biurka, aby mieć pod ręką. — A na wieczór — rzekł do Żłobka — przyjdź zabawić się z nami, proszę cię, nie bądź dzikim, porobisz stosunki, które ci się mogą bardzo przydać w dalszym życiu, ja cię zapoznam. Żłobek skłonił głową z uśmiechem zadowolenia — pomyślał zaraz o białym krawacie i rękawiczkach, krawat był wyprany, a ostatnie raz tylko przed rokiem przenoszone i świeże jak nowe. Jakkolwiek lubiący czystość, Żłobek jeszcze więcej cenił oszczędność. Lakierowane buty szczęściem sprowadził był — jakby przeczuciowo — z Warszawy, miał je sprzedać koledze i wstrzymał się! Co za szczęście! O zmierzchu cały dom już płonął porozpalanymi światłami. Wieczór był cudny; woń wiosny, świeżej zieleni i kwiatów wlatywała oknami otwartymi, na niebie blade, nieśmiałe pokazywały się gdzieniegdzie gwiazdeczki jak panienki wybiegające na salę balową wprzód, nim goście przybędą, pogoda najpiękniejsza i po skwarze dziennym wietrzyk łagodny. Ten i ów z poufalszych przyjaciół zjawiał się już do kochanego mecenasa, rzucał mu się w objęcia i palił strzelistą mowę improwizowaną przez trzy dni mozolnie. Z wyrzeczonych jednak w dniu tym oracyj żadna pono nie była piękniejszą nad łzawe, serdeczne, wzniosłe przemówienie komornika Paskudnickiego. Komornik, Marek Achacy Paskudnicki, człek stary, poważny, łysy jak filozof pogański, nosił tytuł od dawna straconego, mitycznego urzędu, ale godnie i przyzwoicie. Miał on dworek na przedmieściu, był ubogi ale res angusta domi nie przeszkadzała mu uczęszczać prawie do najlepszych towarzystw, w których porządnie pito i jedzono. Miał on zawsze najświeższe wiadomości, chodził we fraku, a niekiedy w białej kamizelce, żadna uczta się bez niego nie obeszła. Chwalił wszystkie kuchnie, co mu dozwalało nieraz po dwakroć wrócić do półmiska, oddawał winom sprawiedliwość i kieliszek jego nie był nigdy próżnym. Miał i to do siebie, że gdzie jadł i pił, tam zawsze zdanie gospodarza podtrzymywał. Serce jego było wylanym dla tych, u których stołu zasiadał, a przy wynurzeniu uczuć wezbranych oczy mu łatwo łzami zachodziły. Była to jego specjalność, płakał jak bóbr i w chwilę potem przechodził z nieporównaną łatwością do śmiechu serdecznego i wesołości najprzyjemniejszej. Młodym ludziom dozwalał z siebie stroić żarty, jak najłagodniej je znosząc. Komornik przy biesiadzie był jej duszą, jemu zleciwszy upojenie gości, można było być pewnym, że nikt nie wyjdzie trzeźwy, był przekonywającym do najwyższego stopnia. Z jakim uczuciem rzucił się Paskudnicki na szyję mecenasa, pióro, a zwłaszcza gęsie — opisać tego nie potrafi — zostawujemy to stalowym. — Szlachetny mężu — zawołał (w głosie już czuć było łzy nadchodzące) — w tym dniu dla serc twych wiernych przyjaciół uroczystym, które serca zyskałeś cnotą, jakiej w naszym wieku nie spotykamy, albowiem zepsucie i materializm go ogarnął, wolno tym wzmiankowanym wyżej przyjaciołom, do których liczby i ja się zaliczać mam zaszczyt — wolno, powiadam, wynurzyć otwarcie, co skromność twa, przymiot dusz wielkich — cały rok ukrywać zmusza. Oby młodzież nasza, zapatrując się na cię, wstępowała w twe ślady, obyś nauczył ją pracy wytrwałej a dla kraju pożytecznej, natchnął ją swoim geniuszem i wpoił w nią to poszanowanie obyczaju staropolskiego, gościnność, otwartość serdeczną, którą — (zakrztusił się) — wziąłeś po przodkach. Bądź dla niej gwiazdą przewodnią, jak dla nas jesteś prawdziwą chlubą i zaszczytem, dla miasta, które cię wydało, dla prowincji, która cię wielbi, dla kraju, któremu służysz, dla świata. To mówiąc, pod wrażeniem własnej umowy, komornik uniesiony, rozczulony, wybuchnął płaczem w samą porę, bo mu już słów brakło i ledwie się potrafił z pomocą chustki utulić. Przerywały łkania niekiedy wyrazy strzeliste: Mężu szlachetny! zacny panie, mecenasie kochany, ozdobo nasza i chlubo! Szkalmierski nie łatwym był do łez, ale wchodząc w stan nerwowy komornika, dał mu zaraz szklankę wina, co go znacznie wzmocniło i jak ręką odjęło podrażnienie. Inni wprawdzie nie dochodzili w powinszowaniach do tego punktu kulminacyjnego, który osiągnął komornik, ale mniej lub więcej zbliżali się do niego. Kancelaria ze Żłobkiem na czele złożyła mecenasowi w darze bardzo piękny puchar, ustrojony w liście dębowe, godło zasługi obywatelskiej