Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

.. no i udało mi się uciec. — I co z tego? — Nie miałem pojęcia, że takie cygara w ogóle istnieją. Helen nie zrozumiała. Wzruszyła ramionami, zawołała kelnera i po- prosiła o jeszcze jedną kawę. Wstałem, zacząłem przechadzać się po dachu, paląc cygaro. Niewiele potrzeba człowiekowi do szczęs'cia. Bardzo niewiele. Czasem wystarczy świadomość, że twój idiotyczny wymysł okazał się prawdą. Nawet jeśli cygaro było takie sobie. Następnego dnia wczesnym rankiem obudził mnie krzyk muezina wzy- wającego wszystkich na modlitwę. Krzyczał niedługo, ale tak przenikliwie, że rozbudził mnie zupełnie. Helen wymamrotała coś, naciągnęła kołdrę na głowę i spała dalej. Ja wstałem, włożyłem spodnie i wyszedłem na werandę. Meczet był oddalony od hotelu o jedną ulicę. Pewnie dlatego, żeby goście nie zapominali, gdzie są. Minarety na tle jasnego nieba wydawały się bardzo smukłe. Jak się tam mogły zmieścić schody!? Obca wiara, obce obyczaje. Muezin pokrzyczal jeszcze trochę i zszedł na dół. W Rosji, na przykład, budują prawie takie same minarety, ale na mo- dlitwę wzywają tylko raz dziennie — wieczorem. Może dlatego mieszkań- cy Chanatu nie mogą się porozumieć z Osmanami w kwestii wiary... Miasto budziło się. Po ulicach zaczęli chodzić ludzie, przejechało kil- ka wozów. Krzepcy tragarze nieśli zamknięty palankin. Stałem i czekałem, sam nie wiedząc na co. Nieprawda. Wiedziałem. Po bruku przejechały z łoskotem dwie karety. Przechylony przez po- ręcz, patrzyłem, jak zakurzeni podróżni wychodzą z powozów. Niczemu się nie dziwiłem. Gdy Arnold, który wysiadł pierwszy, zaczął się podejrzliwie rozglądać i zadarł głowę, pomachałem mu ręką. Były strażnik wytrzeszczył oczy. Jak ślepiec poszukał rękami biskupa — w świeckim stroju Gerard przypominał raczej krępego majstra niż oso- bę duchowną — i wskazał na mnie. Biskupowi również pomachałem. Przed hotelem stali w milczeniu wszyscy nasi towarzysze; nie zwraca- li uwagi na woźniców, którzy kręcili się, żądając zapłaty. I wszyscy patrzy- li na mnie z jednakowym wyrazem twarzy. Kiedyś, dawno temu, usłyszałem określenie „człowiek losu". Mowa była o pewnym poecie, który często zaglądał do złodziejskich melin Am- sterdamu. Czy szukał wśród nas natchnienia, czy było to jego wyzwanie rzucone światu — nie wiem. To był zwyczajny, całkiem porządny facet i nikt go nie krzywdził. Jak miał pieniądze, wszystkich ugaszczał, jak był bez gro- sza, nie gardził poczęstunkiem. Jego twarz miała jakiś dziwny wyraz — jakby spoczęła na niej niewidoczna pajęczyna... Kiedyś stary piernik Niko wskazał spojrzeniem pijącego absynt poetę i powiedział: „Człowiek losu". Nie zrozumiałem, co ma na myśli, ale o nic nie pytałem, tylko z powa- gą skinąłem głową. Miesiąc później poeta przesadził z opium i wyszedł przez okno man- sardy, w której mieszkał ze względu na natchnienie. Może pomylił drzwi z oknem, a może pomyślał, że umie latać... Albo po prostu poczuł zew losu. Od tamtej pory zdarzało mi się widywać ludzi, których wzywał los. Na twarzach wszystkich naszych towarzyszy położył się niewidoczny cień. To nie zawsze wróży nieszczęście. Widywałem coś takiego u ludzi, którym sądzone było odmienić swoje życie na lepsze i być może podświa- domie się tego domyślali. Ale jeszcze nigdy nie widziałem naraz tyle osób prowadzonych przez los. Szkoda, że żadne lustro nie pozwoli człowiekowi dostrzec tego piętna. Pierwsza ruszyła z miejsca Luiza. Rzuciła się do drzwi hotelu z wy- trzeszczonymi oczami, z radosnym uśmiechem na twarzy. No jasne, jak ona mogła żyć bez swojego ukochanego Markusa... Arnold odepchnął rozszalałych woźniców i zapłacił żądaną sumę. A ja wróciłem do pokoju, usiadłem na łóżku i pogładziłem Helen po ramieniu. Spała, nie reagując na pieszczotę. — Obudź się — wyszeptałem — Helen... Helen burknęła coś, przekręciła się na plecy, z niezadowoleniem popa- trzyła na okno. — O Boże, jak wcześnie... Ilmarze, jesteś gorszy od wszelkich muezinów. — Nasi przyjechali. — A! — Helen wcale niezdziwioną usiadła na łóżku i szybko podcią- gnęła prześcieradło do piersi. — Wyjdź, muszę się ubrać. Och, te arystokratki... Zapinając koszulę, poszedłem do salonu. Helen krzyknęła za mną: — Wszyscy dojechali? W porządku? W jej głosie nie było cienia wątpliwości. Gdy los łączy ze sobą różnych ludzi, tych z dna społeczeństwa i tych z wielkiego świata, ciężko im żyć w zgodzie. Dowiedziałem się o tym w czasie swojej pierwszej katorgi. Każdy z osobna to dobry człowiek: czy niepiśmienny chłop, który przygrzał pałą poborcy podatków, czy autor zło- śliwego pamfletu na panujący Dom. A jak się zejdą razem — nieszczę- ście.. . Autor kręci nosem na zapach chłopa i jego zwyczaj załatwiania się przy pierwszej lepszej ścianie. Chłopa szlag trafia od samej tylko gadki pisarza, bo połowy słów nie rozumie. Wśród nas nie było ciemnych chłopów. Ale jak się pomyśli o przepaści między Gerardem i Jensem, Antoine'em i Louisem, Helen i Luizą... I do tego wszystkiego ciągną się jeszcze stare sprawy — dawne niesnaski mię- dzy Helen i Luizą czy trwająca od Amsterdamu zabawa w „strażników i złodziei" między mną i Arnoldem. Przy takim podziale ratunkiem może być tylko jedno: człowiek, który jest duchowym rdzeniem, świętym słupem towarzystwa. On bierze na sie- bie cały ciężar, jednym słowem uciszając skłóconych. U nas tym rdzeniem był oczywiście Markus. Tak właśnie się zdarzyło. Opuściłem całe towarzystwo na piętnaście minut, żeby w restauracji zamówić śniadanie do pokoju. W czasie, gdy omawiałem z kelnerem ważną kwestię: czy dla zdrowia moglibyśmy pro- sić o wino albo coś mocniejszego (dla zdrowia można, ale kosztuje drogo), a potem płaciłem (do i tak już wysokiej ceny próbowali jeszcze coś dopi- sać), rozmowa w pokoju omal nie przerodziła się w bójkę. Otworzyła mi Helen, rozczochrana i zła, i od razu zamknęła drzwi, chociaż już na korytarzu słychać było podniesione głosy. Arnold, trzyma- jąc w zębach niezapalone cygaro, wrzeszczał na Farida: — Wiedziałem, że to się tak skończy! Wszystko było ukartowane! Rosjanin słuchał bardzo spokojnie, nie próbował protestować. Obracał w ręku zapalniczkę, jakby chciał podać Arnoldowi ogień i czekał tylko na chwilę spokoju. — Rosyjskie sztuczki! Wiedziałem! — szalał Arnold. — Tak? A ja nie wiedziałem — rzekł krótko szpieg. — Co się stało? — spytałem Helen. — Farid oznajmił, że najbezpieczniej będzie wyruszyć przez granicę do Rosji. Że do Judei się nie dostaniemy, bo to zbyt daleko — Helen skrzy- wiła się. — Co racja, to racja... — Nie dostaniecie Słowa! — warknął Arnold