Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Berta słyszy dobosza pędzącego ulicami miasta. W oknach ukazują się wystraszone twarze. Obywatele wychodzą z domów, naprędce ubrani, zdyszani, zapinając pasy, i elastycznym krokiem ruszają w stronę domu komendanta. Następnie cały oddział, pod przewodnictwem Szczudła, wśród mroku i śniegu wyrusza ku leśniczówce. Spojrzała na zegar. Mogą być na miejscu za godzinę. Ogarnęło ją znowu zniecierpliwienie i niepokój. Każda minuta wlokła się w nieskończoność. Jak to długo trwa! Nareszcie zegar wskazał godzinę, którą wyznaczyła sobie jako moment przybycia oddziału. Otworzyła drzwi i znów zaczęła nasłuchiwać. Dostrzegła jakiś cień, poruszający się z wielką ostrożnością. Lęk ją przejął i krzyknęła. Był to ojciec. Wysłali mnie, żebym zbadał, czy nic się nie stało. Nie, nic odparła. Odwrócił się i w ciszę nocną rzucił ostry, przeciągły świst. Wkrótce spośród drzew wyłoniło się coś brunatnego i powoli skierowało się ku domowi; była to przednia straż złożona z dziesięciu ludzi. Szczudło powtarzał raz po raz: Nie przechodźcie koło okienka! Pierwsi ostrzegali następnych przed niebezpiecznym okienkiem. Nareszcie ukazała się siła główna, licząca dwustu ludzi, z których każdy miał przy sobie dwieście nabojów. Pan Lavigne, wzburzony, drżący, kazał otoczyć dom, pozostawiając jednak wolną przestrzeń przed czarnym otworem na poziomie ziemi, przez który powietrze dostawało się do piwnicy. Następnie wszedł do mieszkania i poinformował się co do sił i postawy 64 nieprzyjaciela, który nagle ucichł, jak gdyby znikł, zapadł się czy uciekł przez okratowany lufcik piwnicy. Pan Lavigne stuknął nogą w klapę i zawołał: Panie oficerze pruski! Niemiec nie odpowiedział. Panie oficerze pruski! Na próżno. Przez dwadzieścia minut wzywał tego milczącego oficera, aby się poddał ze swoimi ludźmi i amunicją, przyrzekając mu życie i honory wojskowe dla niego i jego żołnierzy. Nie otrzymał jednak żadnego znaku przyzwolenia lub oporu. Sytuacja stawała się trudna. Milicjanci tupali nogami po śniegu, wymachiwali rękami uderzając się po ramionach jak zziębnięci dorożkarze i spoglądali na okienko z coraz to większą, dziecinną ochotą przebiegnięcia koło niego. Wreszcie jeden z nich, bardzo zwinny chłopiec, Potdevin, zdecydował się na próbę. Rozpędził się i przebiegł jak jeleń. Próba się powiodła. Jeńcy chyba pomarli. Ktoś z przybyłych krzyknął: Jest tam kto? Milczenie. Wtedy drugi żołnierz przebiegł wolną przestrzeń naprzeciwko niezabezpieczonego otworu. I rozpoczęła się zabawa. Co chwila jeden z ludzi rozpędzał się i przebiegał od jednej grupy do drugiej, jak to robią dzieci bawiące się w ,,czarnego luda"; a tak dobrze przebierali nogami, że śnieg rozpryskiwał się w grudkach na wszystkie strony. Dla rozgrzania się rozpalono ogniska z suchego chrustu i w tym świetle coraz to ukazywał się profil żołnierza, szybko przemykającego od jednego obozowiska do drugiego. Ktoś krzyknął: Na ciebie kolej, Maloison. Maloison był to gruby piekarz, którego brzuch stanowił przedmiot ogólnych żartów. Wahał się. Zaczęto więc z niego szydzić. Wtedy zebrał na odwagę i drobnym, przyśpieszonym kroczkiem, od którego trząsł się jego potężny brzuch, puścił się naprzód. Cały oddział śmiał się do łez. Dla dodania mu odwagi krzyczeli: Brawo, Maloison, brawo! Przebył już jakie dwie trzecie drogi, gdy w lufciku zamigotał wydłużony, szybki, czerwony płomień. 65 Rozległ się strzał i gruby piekarz ze strasznym krzykiem zwalił się twarzą na śnieg. Nikt mu nie podbiegł z pomocą. Patrzano, jak na czworakach wlókł się po śniegu, jęcząc, a znalazłszy się w bezpiecznym miejscu zemdlał. Kula utkwiła w górnej części łydki, pokrytej grubą warstwą tłuszczu. Po pierwszym przestrachu i zdumieniu znów wybuchły śmiechy. Wtem komendant Lavigne ukazał się na progu leśniczówki. Wypracował właśnie plan ataku. Drżącym głosem zakomenderował: Blacharz Blanchet i jego robotnicy! Trzech mężczyzn wystąpiło naprzód. Odczepić rynny z dachu. W kwadrans później przyniesiono komendantowi dwadzieścia metrów rynien