Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Tak mi objaśnił adiunkt. Rozmaicie lokowano ją w naszym rodowodzie. Częściowo wiązało się to z owym długo trwającym niezdecydowaniem, czy uznać pitekantropa za rodzaj sam dla siebie - czy też gatunek, na tyle bliski aby go przyjąć do nas w charakterze Homo pithecanthropus lub Homo erectus. Zwolennicy pierwszego poglądu skłonni byli uważać wspomnianą czaszkę - nie jedyną tego rodzaju, zresztą - za populację wyjściową dla neandertalczyka; rzecznicy drugiej tendencji sądzili, że to mógł być mieszaniec wczesnej formy neandertalskiej z klasycznym pitekantropem. - Nie wyobrażasz sobie - ciągnął Ros - jak bardzo wstrząsnęło mną śledzenie kręgu świata tej istoty; człowieka? niecnal-człowieka? - któż odgadnie, na wadze Ozyrysowej oszacuje... I to trwało króciutko. Nie mogłem się przemóc, coś ściskało mnie za serce. - Zobaczyłeś jego gwałtowną śmierć? - spytał Golt. - Och, wiesz jak rzadko się zdarza tak dokładnie utrafić. A ja wziąłem czaszkę na pół godziny. Nie mam pojęcia, czy on rzeczywiście śnił właśnie tak; mógł to być jego sen potencjalny, albo jakaś jeszcze rozleglejsza synteza. Ważne było dla mnie moje własne dojmujące odczucie, że to ja śnię. - Ale co? - znowu wtrącił Golt. Ros zbierał myśli. - Jakby to wyrazić... Powiedzmy: sen o potędze. - Własnej? Cudzej? - Sny wdrażają się w stany najintymniejsze: w myśl, we wzruszenia, często starannie ukrywanef Oczywiście własne. - Widzisz - dodał po chwili - chyba w naturze każdego z nas tkwi iskra, która w jakimś momencie roznieci chęć przewodzenia. Nieważne w czym i komu. Człowiek tego nie przyzna: zaprzeczyłby sobie, bo to jawny nonsens. Ale tak nie działo się zawsze. Źle to, bardzo źle, iż wykształcenie szkolne kwituje starożytność paroma ogólnikami. - To było dawno i nieprawda - zacytował Golt ulubione porzekadło. - Właśnie. Liźnie się coś niecoś o wczesnych początkach. Indie, Chiny, Asyria, Egipt i jeszcze trochę; artyzm słowa, myśli, dłuta... Co później, po Cezarze i Kleopatrze? Nicość? A my -’skąd? Z ciemni? Tak się wydaje, że w klasyczny antyk spozieramy przez judasza tylko po to, aby móc samych siebie wrzucić do mitów greckich o ludziach bez rodziców, wyrosłych z ziemi. - Wiem. Ale do czego zmierzasz? - Zaraz przedstawię tamtą wizję. Otóż zmierzam do tego, że oprócz speców i hobbistów grzebiących w zakurzonych archiwach - człowiek czterdziestego wieku odgrodził się od swej przeszłości; pozostawił ziejącą pustkę trzech tysiącleci, o których mu powiadają, że obficie spływały krwią. Jak było naprawdę? Kogo to ciekawi, może poznać fakty. Gorzej z interprptacją, wyginaną niby miękki pałąk przez współczesnych i potomnych. Stan umysłów naszych przodków prezentują ich myśli i marzenia - lecz to są pejzaże nie przystające do nas, zamarzłe, egzotyczne. Człowiek starożytności był samym przemożnym krzykiem władania, co jak gęsty czad bije z kart każdego omszałego eposu. To jest właśnie ów sen o potędze, który do dziś potrafi nawiedzać ludzką naturę, choć dyskretnie i jakby z innego wymiaru. - Wracając do spraw tamtej czaszki - uruchomiłem aparat, nie skupiając się zbytnio. Ot, zmiana jednej rozrywki na inną. Szok był tym silniejszy, że z miejsca wpakowałem się w niemałe tarapaty. Przede mną roztaczał się rozświetlony słonecznym blaskiem kamienisty brzeg leniwie płynącej rzeki. W tym parkowym krajobrazie swobodnej przestrzeni, znad kępy złocistych azalii duże monstrum wpytrywało się we mnie. Raziło czymś tak niesamowitym, że z całym uporem, na jaki wtedy potrafiłem się zdobyć - musiałem sobie powtarzać, iż rozdziela nas przepaść czasu, w którą nie zeskoczę. W pierwszej chwili nie potrafiłem pojąć, co w tej zjawie tak mnie przeraża: czy ogromne zakrzywione kły opadające z górnej szczęki, czy sprężysta kocia sylwetka... - To jasne jak słońce - wtrącił Golt. - Stał przed tobą machaerodus - tygrys szablastozębny. Wszak wiadomo, że był wówczas pospolity w Eurazji. Twój praczłowiek nieraz go widywał, może walczył z nim rozpaczliwie - sam, albo w gromadzie pobratymców. A na pewno panicznie się bał tego drapieżnika. Cóż dziwnego, że mu się przyśnił? Na mnie ta zjawa nie wywarłaby osobliwszego wrażenia ńiżspotkaniezlwemalboz afrykańskim bawołem. Ros odetchnął głęboko. - Polowałeś na tygrysy? - Polowałem - odparł Golt obojętnie. I tym razem była mowa o wspomnieniach z fantomu, gdyż mieszkańcom czterdziestego wieku sam koncept realnych łowów na niebezpiecznego zwierza wydawał się obłąkaniem, jak każde podjęcie ryzyka. W psychosanato-riach leczono ludzi spotkanych podczas burzy w miejscu nieubezpieczonym i bez podręcznego odgromnika ugię-ciowego. - Czy dobrze zapamiętałeś wpatrzone w siebie duże żółte oczy tygrysa, z tą sardoniczną pionową szparką źrenicy? Te złe oczy, z których zieje żądza mordu? - Jakbym je teraz widział! Lęk przed rozjątrzoną, zmasowaną dzikością i satysfakcja przezwyciężenia tego lęku mieści urokliwy smaczek takich łowów. - Zgoda - przytaknął Ros. - A teraz powiedz, co byś czuł gdyby z wielkiego tygrysiego łba wpatrywały się w ciebie mądre ludzkie oczy? Mniej byś się przeraził, czy bardziej? - Oczywiście mniej. A raczej zachowałbym spokój. Wszak wiesz, że był czas, choć trwał bardzo krótko, kiedy w wyjątkowych wypadkach stosowano heterotransplan-tację ludzkiego mózgu: przeszczepiano go do czaszki zwierzęcia, na przykład Iwa. - Dawne dzieje. Jeśli prędko zaniechano takich zabiegów, to z ważkich powodów. Wiem o tym więcej niż ktokolwiek. - Ty? - Bo wystaw sobie, że to, na co patrzyłem - to nie był machaerodus. - Cały świat utkany jest z paradoksów - ciągnął Ros po chwili. - Jest ich mrowie, dlatego wzajemnie się niwelują. Ani krzywe sztylety kłów, ani płowa kocia skóra - nie decydują za, bądź przeciwko człowieczeństwu