Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Moglibyśmy z tego odnieść 271 olbrzymie korzyści. Może nowy wgląd w fizykę, matematykę, biologię, taki jaki tylko intelekt rodzaju Solo (to znaczy jakim mógł się stać) mógłby uzyskać. Ryzykowne, ale może korzyści przeważyłby to ryzyko. Byłby tylko jeden Solo. Jego chęć współpracy z tymi campesinos jest dla mnie dowodem, że był w zasadzie nieszkodliwy. Nie miał tego całego mentalnego bagażu, jaki my nosimy po przodkach, ani naszego mózgu - mózgu odziedziczonego po gadach - z zadaniem: jeść, walczyć i pieprzyć. Myślę, że Solo reprezentował naturalny, ewolucyjny krok do przodu samej inteligencji. Byt wywodzący się i zbudowany z kory mózgowej - czysty, nieograniczony intelekt. Byłoby interesujące zobaczyć, czym się stanie. Clyde kiwnął głową. - Mnie by to całkiem pasowało, jeść, walczyć i pieprzyć, co? - Wiedziałem, że zrozumiesz - zaśmiał się Bili. Mała łódka rybacka, jaskrawo pomalowana, kołysząc się na falach zbliżyła się do ekipy nurków, jeden z załogi machał do nich energicznie. - Co u diabła mogą chcieć? Sprzedać marynarzom homary? - powiedział Clyde. Łódź Marynarki zatrzymała się, pozwalając rybakom podpłynąć równolegle do burty. Bili wziął lornetkę Clyde'a i patrzył. Jeden z marynarzy zeskoczył na pokład i pochylił się znikając na moment z pola widzenia. - Myślę, że coś znaleźli. Marynarz wstał, skinął na dwóch kolegów i w trójkę, z pomocą rybaków zdołali przenieść na pokład łodzi desantowej zawinięty w płótno tobół. Kostarykańska załoga pomachała i odpłynęła, a łódź Marynarki z dużą szybkością zatoczyła koło i ruszyła ku plaży. - Chodźmy zobaczyć - powiedział Clyde. W pobliżu plaży łódź zwolniła, trącając dziobem o piasek. Cały jej przód opadł niby zwodzony most, tuż naprzeciw Billa i Clyde'a. - Co tam macie? - spytał Clyde ubranego w pomarańczowy kostium pływacki marynarza. - A kto ty jesteś? - Generał Clyde Haynes, chłopcze. 272 - Przepraszam, sir. Kadet Hartman. Obaj nie jesteśmy w mundurach. - Clyde strzelił gumką swoich spodenek kąpielowych. - Nie szkodzi. - Kadet Hartman uśmiechnął się, podszedł do tobołu i odsunął płótno. Bili wciągnął gwałtownie powietrze, czując, że robi mu się niedobrze. Twarz nieboszczyka była częściowo wyjedzona przez ryby. - Przynieśli go do nas, bo ma jasne włosy .Widział go pan kiedyś? Twarz miała wygryzione wargi, mimo to Bili od razu rozpoznał Warrena. - Znaleźli Warrena dryfującego dokładnie tutaj - powiedział generał Wilson, pokazując miejsce na swojej mapie. - Zawisł na jednej z tych boi do połowu homarów. - Zmierzył strzałki wydrukowane na mapie. - Około dziesięciu mil, to znaczy - słaby prąd. Dowódca ekipy ratunkowej, komandor Fali skinął głową. - Około trzech węzłów, biorąc pod uwagę porę roku. - Pchnął na środek stołu wydruk mapy zrobiony przy pomocy sondy dźwiękowej. - Zrobiliśmy to godzinę temu, sir. Tu mamy rafę, tu prawdopodobnie kilka wraków. - Wskazał pozycje, które dla niewtajemniczonych były po prostu zwykłymi gryzmołami. - Moi ludzie są teraz na dole. To coś mogło się zaczepić o któryś z wraków lub o rafę. Jeżeli nie, obawiam się generale, że zabrał go prąd - powiedział Fali. - Solo jest dostatecznie ciężki, żeby nie mógł go unieść żaden prąd. Co? - Wilson odsunął się, żeby Bili mógł zobaczyć wydruk. - Wątpię. On... to waży trzysta funtów, ale w wodzie tylko około stu. Wilson spojrzał na Falla. - Może wystarczająco, żeby utrzymał się w jednym miejscu. - Jeżeli jest w jednym kawałku - powiedział Bili. - Sir? - Fali był zaskoczony. - To coś prawdopodobnie eksplodowało, gdy opadło na dno. Potężny wybuch. - Coś by jednak zostało - powiedział Wilson. 273 - Jeżeli zostało, moi ludzie znajdą. Idziemy z prądem - Fali papatrzył na Wilsona. - Jak pan mówił - co to było? - Prototyp broni - odparł Wilson. Komandor czekał, spodziewając się czegoś więcej. - To wszystko, co mogę panu powiedzieć, bardzo cenna część wyposażenia i chcemy mieć ją z powrotem. Światła reflektorów łodzi podwodnej przeszyły szarozieloną wodę na głębokości stu metrów, prześliznęły się po szczątkach starej drewnianej łodzi, frachtowca z połowy XIX wieku. Młodszy oficer Donatello i marynarz Towler wyjrzeli przez iluminatory. - Wygląda jak czarny manekin z domu towarowego, tylko bez rysów twarzy - powiedział Donatello. - I co to może być? - A bo ja wiem. Mówią, że rodzaj chodzącej maszyny - stale budują jakieś cholerne rzeczy. Ale na tę to się rzeczywiście uparli. Łódź dryfowała nad wrakiem. Pokład zgnił już dawno, kilka pokruszonych żeber sterczało z piasku, rekin odskoczył w bok, porażony światłem. - Nic tu nie ma - powiedział Donatello. - Okrążę go, a ty zrób zdjęcia. Szef będzie chciał zobaczyć. Elektroniczne błyski rozdarły ciemność, barwiąc tysiącznymi kolorami żyjące w wiecznej szarości ryby i korale. - Co to było? - spytał Towler. - Co? - Zdawało mi się, że coś tam się rusza - wskazał ręką Donatello. Skierował reflektor w tamto miejsce i czarny kształt śmignął między przegniłymi żebrami. - Pieprzony rekin. Nie chciało mu się opuszczać przytulnego domu - zaśmiał się Donatello. Okrążyli jeszcze raz wrak i skierowali się na południe. - Podryfujemy z prądem ku rafie. To coś musiało iść tą drogą. - Szukaj na dnie śladów, kawałków metalu, plastyku, no czegoś takiego - powiedział Donatello i Towler zaczął obserwować dno. 274 O zachodzie słońca następnego dnia przypłynął kolejny statek ratunkowy Marynarki. Bili stał na plaży, przyglądając się akcji. Z pół tuzina małych łódek krążyło tam i z powrotem szlakiem, jaki ich zdaniem obrał dryfujący obiekt. Bili usiadł na wydmie. Chwiejące się światła łodzi odbiły się w mokrym piasku, gdy zalała go fala, a potem znikły. Wstał, rzucił muszlę do wody i patrzył jak skacze po falach. Siedem skoków. Obejrzał się, czy nikt nie widział, ale nikogo nie było w pobliżu. W rezydencji paliły się wszystkie światła. Przez cały dzień nikt nawet nie zapytał o niego. Był zbyteczny. Powędrował plażą. Czerwone słońce zanurzało się w morzu. Można było dostrzec jego ruch na horyzoncie. Bili wsadził ręce do kieszeni i szedł przed siebie. O wielką skałę rozbijały się nadpływające fale i przez chwilę obserwował jak tryskały gejzerami. Wdepnął w jakąś dziurę i nadwerężył nogę w kostce. - Cholera! - Bili siedział trzymając obolałą stopę i próbując poruszać nią z boku na bok. Spojrzał na dziurę i włosy zjeżyły mu się na karku. Duży ślad stopy. Głęboki. Serce zaczęło mu walić jak młotem. Wstał i nie zwracając uwagi na ból, pokuśtykał do brzegu. Słabe ślady zaczynały się przy krawędzi wody. Były niemal zatarte. Odwrócił się. Głębsze prowadziły prosto przez miękki piasek, stawały się płytsze tam, gdzie grunt był twardszy i ginęły w trawie na skraju ciemnej dżungli. Patrzył uważnie w tę czeluść. Odezwał się ptak, zaskrzeczała małpa. Przyłożył dłonie do ust i zawołał: - Solo!? Podskoczył, gdy z niskiego krzaka sfrunął ptak. Bili stał tam, gapiąc się w dżunglę i szczerząc zęby w uśmiechu. Czuł się tak, jakby jego całe ciało unosiło się w powietrzu. Ułamał gałąź, zawrócił i z wysiłkiem pobiegł na plażę