Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Panią Wiszowatą odeszły już nieco mgłości, więc tuląc spłakane dzieci jęła opowiadać wszystko, z włoską wehemencją, o zajściu. Nie wiedzą zgoła, kto ich napadł ani po co... Wieczerzali właśnie, gdy z wrzaskiem srogim wpadło z dziesięciu zbirów wywalając drzwi. Wiązali ich, noże przykładając do gardła, by zarżnąć w razie oporu... Związanych poniechawszy poszli... — Co to za ludzie były? — Kapice mieli do ziemi, z dziurami jako penitencjariuszo-wie noszą, nogi bose... — Mówili po tutejszemu — wtrącił pan Wiszowaty. — Nic nie wzieni? — Musi że nie, bo nawet i nie szukali. Jako gomon przelecieli... Powiązali nas i poszli tamtymi drzwiami, bez sad... Zatętniło przed domem — z szablą w ręku wpadł starosta zostawiając przed gankiem sporą kupę zbrojnych. — Gdzie są? — Uszli! Uszli, nic nie zaczepiwszy... — Ot, wpadły, serce, jakieś niepoćciwe ludzie, strachu narobiły i poszły... — tłumaczył pan Wiszowaty. — Tak ja nie gadam!!! — huknął starosta. — „Przyszły — 166 poszły"-.. Trza dognać!... Co za jedne? Dokąd poszły?... Stać będziemy jak barany? Śladem, waszmościowie! Śladem! — W sad poszli! — wołała za nimi pani Ewa. — Za śladem jeno ostrożnie, by go nie zadeptać... Ślady były istotnie wyraźne na rozmiętej, wiosennej ziemi. Szli za nimi ku lasowi. — Z lamusa drzwi wywalone! — krzyknął Błoński młodszy. — Z lamusa? — powtórzył pan Wiszowaty w zdumieniu. — Ano. Cóżeś tam waść chował? — Ja nic. Pustką stoi. Osterode swoje krotły w nim trzyma, drukarnię tu chcąc instalować... — Kto ma światło, mospanowie? Błysnęło kilka krzesiwek. Zeszli ostrożnie w ciemne, opuszczone wnętrze. — Nie ma skrzyń Osterodego! — zakrzyknął pan Wiszowaty. — Zabrali! Wszystkie! Patrzajcie, ślad jako je tędy taszczyli... Dalej, waszmościowie! Dalej! Lecz znaki ginęły z oczu na skalnym podścielisku lasu, gdzie miesięc nie rozświecał ciemni. Darmo wypatrywali kładąc się na ziemi. Trza było na razie zostawić dalsze poszukiwania. — Na co im u diaska potrzebne były buksztaby? — powtarzał pan Jordan z Tęgoborzy, gdy wracali przez sad ku dworowi. — Widno, po to jeno przyszli... — Widziałeś kiedy waść taki napad? — W głowie się nie mieści! — Czcionki zabrali, nic więcej! — Wierę, jak zwykle, za niefortunną Kassandrę będę poczytany, wszakże repeto: papieżnicka to intryga. Nie zwykły rabuś, jeno jezuity łebo biskupowe ludzie tu były, którym drukarnia wadziła... — Może to być! Może to być! — przytakiwali inni. Przed dworem stała spora kupka służby i czeladzi. — Psie syny! Gołoszyjce! Wywłoki! Na ratusz was wlec! — krzyczał na nich groźnie starosta. — Pana w opresji odbieżali! Dworu poniechali! Kryli głowy w ramiona, strwożeni, kuląc się przed jego gniewem. Jakoż było bronić, gdy taki strach padł? Kany kto mógł, to przycupnął, i dychać nie śmiejąc... — Jeden łebski, co na talara zarobił, to pachołek, któren do grodu przybieżał; tę zasię resztę gamoniów można obwiesić bez szkody — sapał starosta wchodząc do dworu. 167 Pan Wiszowaty zapraszał do izby, gdzie rozścieloną już słomę przykryto kobiercami. Lecz sen nie zbierał nikogo. Zasiedli koło stołu, roztrząsając dalej niezwykłe zdarzenie. — Bogać mi, wszystko na to patrzy, że jegomość Drużyna ma rację — kiwał głową Hermolaus Pielsz. — Zawdy mam rację! — uderzył pięścią w stół pan Maciej. -I Nie szwankuje mi z łaski Bożej na bystrości, jeno uparte ludzie wiary moim słowom nie dają! Pożałują poniewczasie! Głosili tu niedawno poniektórzy, jakoby dom szlachecki wiolencji a gwałtu cierpieć nie miał (Łypnął okiem niechętnie w stronę Sebastiana). — A ot, co widzimy! Nie porznięto nieboraków, bo oporu nie stawiali, broni w domu nie mając... Inaczej trupy by my tu żałosne zastali — trupy! — Noże nam do gardła przystawiali, to prawda, być może przecie bez intencji złej — rzekł pan Wiszowaty łagodnie. — Niech cię kule biją! W jakijże intencji? Zarżnięty, rzekłbyś pewnie, iż trafunkiem to zrobili, skaleczyć jeno nieszkodliwie chcąc... — Mnie się widzi, że to Osterodego adwersarze być musiały... — Nie Osterodego, ale naszej wiary... O druki im chodziło! O buksy! Toć jasne! Stary Hołeksa wszedł do izby, szukając wzrokiem dziedzica. — Jeszcze jeden z tych szujów, co się pokryły, gdzie mogły — burknął na jego widok starosta — ledwo teraz wylazł, drab... — Ja ta pod żłobem nie siedział — odparł urażony tracz prostując się. — Za tymi rabuśnikami, co na panoczka napadły, poszedłech... — Tak i gadaj! Toś zuch chłop! Powiadajże żywo... — Prosto ze dwora poszli do lamusa, jakiesik skrzynie stamtąd wytargali... — To wiemy! Powiadaj dalej! — Nieśli je wartko bez las, ledwoch mógł nadążyć... Szmat drogi szedłech, jeno kiej na halę wyszli, tom się bojał, bo miesiąc świecił. Na hali jeszcze pięciu było i jakisik starszy widno, co go ponieśli w kolibce... — W kolebce?... — Takiej z drążkami... kiej dyszle; dwóch w kapicach poniosło... — W lektyce, znaczy! Ejże, chłopie! — wrzasnął pan Drużyna. — Widziałeś ty dobrze? Nie łżesz? - Jak Boga przy skonaniu chcę, nie łżę! Kolibka czy lektyka. jak panoczek prawią, to była, świeciła' się cała do miesiąca kieby złota... — Sam biskup! — jęknął ze zgrozą pan Maciej. — Nie wsty-dał się!... Biskupa — dodał objaśniająco — w lektyce złocistej po Krakowie noszą. Sam widziałem! — Może biskup — przyznał Hołeksa — bo rękę z kolebki wyciągnął, to w czerwonej sukni... — Otóż wiemy, mospanowie — rzekł ponuro pan Taszycki — czyja dłoń kierowała napadem... Antychrystowych sług, co same o miłosierdziu rade rozprawiają... — Górze! Górze! — powtarzali inni w osłupieniu. — Dalej jużech nie szedł, boby me widzieli... Ponieśli kolibkę i skrzynie bez Cichoń... — No tak! Na Tymbork i Dobre... Ku Krakowu, limanowską drogą... — I my tu jeszcze siedzim! — zakrzyknął gromko pan Maciej