Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

W nocy Mabalo dostał jeszcze silniejszych skurczów brzusznych; skręcał się i krzyczał. Zwymiotował ciemnobrązową żółcią, która wyglądała jak fusy z kawy, i oddawał w łóżku smoliste stolce. Mbunzu myła go i zmieniała prześcieradła na gumowym materacu. Była to dla niej długa noc i z ulgą przyjęła świt sączący się przez okno do pokoju. *** Masangaya i Lucie przyszli wczesnym rankiem. W pokoju unosił się fetor wymiocin i krwi z fekaliami. Mabalo leżał na boku w pozycji em- brionalnej. — Właśnie zasnął — wyszeptała Mbunzu. Lucie odpowiedziała cicho: — Wrócimy później. Wyszli razem i udali się do gabinetu asystenta medycznego. — Trochę kawy? — spytał Masangaya zapalając mały palnik olejowy pod okopconym czajnikiem. — Czemu nie — zgodziła się Lucie. — Przynajmniej odpoczywa — stwierdził Masangaya płucząc dwie filiżanki w zlewie z zimną wodą, obok biurka. — Nie wiem, co jeszcze można zrobić. Boję się, że możemy go stracić. — Och, mon Dieul Mam nadzieję, że nie. Ale podobnie jak tobie, nie przychodzi mi do głowy nic, co moglibyśmy jeszcze spróbować. Masangaya sięgnął do szafki z lekarstwami po puszkę neski. Lucie rozglądała się po niewielkim gabinecie, urządzonym tak samo po spartańsku jak jej własny. 28 Za nią, przy ścianie, stała wojskowa, płócienna prycza, przykryta poplamioną narzutą. Miejsce po drugiej stronie zajmował surowy, drewniany stół i krzesło Pod wąskim oknem umeblowania dopełniał stary, metalowy wózek, na którym stał palnik i czajnik. Jedynym przedmiotem osobistym była wyblakła fotografia w starej, metalowej ramce, która wisiała nad stołem. Przedstawiała uśmiechniętą grupę młodych, afrykańskich i europejskich, studentów pozujących obok pulchnej, starszej, białej pary przed kawiarnią w Brukseli. Lucie przyglądała się, jak Masangaya przygotowywał kawę. Ten potężny mężczyzna — podpora szpitala — był szkolony w Leopoldville, gdzie kładziono nacisk na praktyczne strony medycyny i zabiegów. Później, dzięki uzyskanym przez niego wysokim ocenom, Belgowie przyznali mu stypendium na studia w Instytucie Medycyny Tropikalnej w Antwerpii. Od sześciu lat prowadził szpital w Yambuku. Zaczynały mu siwieć włosy na skroniach. W oczach sióstr był pracowitym, współczującym człowiekiem, o przyjemnym sposobie mówienia, łatwiejszym we współpracy niż większość młodych lekarzy, którzy przewinęli się przez szpitale misyjne i uważali, że na wszystko mają gotową odpowiedź. Opiekuńczość Masangayi była szeroko znana. Ludzie przybywali do niego z daleka. Mieszkańcy wioski uznawali go za uczonego starszego, który posiadł specjalną wiedzę o chorobach i o środkach zaradczych białych ludzi. W przeci- wieństwie do wielu lekarzy i pielęgniarek z Zachodu, nie był wrogo nastawiony do tradycyjnych znachorów. Zdawał sobie sprawę, że odgrywają oni ważną rolę w życiu mieszkańców. Masangayę zwano monganga — specjalista od białej medycyny. — Jak się obudzi, podam mu większą dawkę antybiotyku i więcej roztworu soli. Jak stoimy z zaopatrzeniem w kroplówki? — spytał, podając Lucie filiżankę. — Mamy jeszcze skrzynkę litrowych torebek. Poproszę Werę, żeby zamówiła przez radio więcej w Lisala — odparła Lucie. W zamyśleniu sączyła kawę. — Jak Sophie, to znaczy Mbunzu, się obudzi, odeślę ją do domu. Dzisiaj może zostać przy Mabalo jego matka. Mbunzu musi zająć się dzieckiem. Może wrócić wieczorem. — Dobrze. Ale pamiętaj: Mabalo jest mokumi, szlachetnym człowiekiem. Będzie go odwiedzało wiele osób. — Nie powinniśmy wpuszczać ich do pokoju — stwierdziła stanowczo Lucie. — Jest tam niewiele miejsca i będzie gorąco. — Nie możemy ich powstrzymać. Jeśli Mabalo umiera, a tak mi się wydaje, będą chcieli być przy nim. Jest szanowany jako nauczyciel i sędzia i gdy stanie się naszym przodkiem, nadal będzie ważny dla nas wszystkich. — Wiem, że masz racje — zgodziła się Lucie — ale... Masangaya odwrócił się w jej stronę. Przez chwilę widać było, że jest zirytowany, ale uśmiechnął się. Wręczyła mu filiżankę. — Dzięki za kawę