Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Gonił nas krzyk rozgniewanej pielęgniarki... Rozdział X NIEPOKOJĄCY ROZWÓJ WYPADKÓW O godzinie dziesiątej na tarasie południowym szpitala rozpoczynało się leżakowanie pacjentów z Oddziału Otyłości. Po porannej gimnastyce leczniczej, wyczerpującej jeździe na rowerach specjalnych i pływaniu w basenie oraz po spożyciu dwu łyżeczek chudego twarogu ze szczypiorkiem i jednej rzodkiewki wymęczone grubasy z rozkoszą rozkładały się na leżakach, nakrywały kocami i czym prędzej ucinały sobie odprężającą drzemkę, wiedząc, że po godzinie odpoczynku znów będą poddani ciężkiemu treningowi i surowym rygorom leczniczym przez bezlitosnego doktora Otrębusa. Było nader ryzykowne zakłócać ich zasłużony odpoczynek. Słyszałem od ojca, że odchudzani pacjenci z Oddziału Otyłości łatwo wpadają w rozdrażnienie, a wtedy stają się niebezpieczni... Toteż, gdy w panicznej ucieczce przed siostrą Celestyną przez korytarze szpitalne stanęliśmy w drzwiach wiodących na taras i ujrzeliśmy przed nami chyba ze stu leżakujących grubasów — zatrzymaliśmy się gwałtownie i, co tu dużo gadać, stchórzyliśmy. Na szczęście korytarz w tym miejscu obładowany był szafami ściennymi, zaś między ostatnią szafą a drzwiami na taras znajdowała się wnęka, zastawiona bujnym, rozłożystym filodendronem w metrowej chyba donicy oraz innymi pomniejszymi kwiatami. Wsunęliśmy się spiesznie do tej wnęki, przycupnęliśmy za donicą i czekaliśmy z bijącymi mocno sercami. Siostra Celestyną nadbiegła wkrótce. Przedefilowała zadyszana koło naszej kryjówki, ale nie zauważyła nas. Odetchnęliśmy. Za nami znajdowało się wielkie okno wychodzące na taras. Unieśliśmy się nieco i wyjrzeliśmy przez to okno. Siostra Celestyną właśnie biegła przez taras. Nie zważając na gniewne pomruki drzemiących grubasów, lawirowała zręcznie między leżakami. Po chwili znikła w następnych drzwiach, wiodących na korytarz zachodni. Pomruki na tarasie ucichły, pacjenci z powrotem zapadli w sen. Patrzyłem na nich zaciekawiony. Niezwykły widok. Nigdy nie widziałem tylu grubasów naraz. Cały taras zaludniony grubasami. Tylko dwa leżaki w ostatnim rzędzie były wolne. Nie przypuszczałem, że Oddział Otyłości ma aż tylu pacjentów. Czyżby wskutek prelekcji doktora Otrębusa i lansowanego przez niego hasła: „Mniejsza waga — lżejsze życie”? Co do mnie pragnąłem zwiększyć wagę, chodzi o mięśnie oczywiście, nie o otyłość. Gdybym nagle w ciągu miesiąca tak urósł, że stałbym się największy i najsilniejszy w szkole! Och, to byłoby wspaniale! Mógłbym wtedy zaprowadzić właściwe porządki i przygasić tych wszystkich łebków, co się stawiają tylko dlatego, że dwa centymetry są wyżsi ode mnie, łącznie z Gnatem. Oczywiście zrobiłoby to wielkie wrażenie na Matyldzie Opat. Postawmy sprawę jasno. Dziewczyny wstydzą się takich wymoczków jak ja! Matylda nigdy nie przyzna się do tego, ale na pewno drażni ją mój nikły wzrost. Drażni, a może nawet śmieszy. Urosnąć — oto zadanie najbliższych tygodni. Może Otrębus zna jakieś przyśpieszające środki, ale jak mu powiedzieć, do licha... Żeby nie wyszło śmiesznie... Najgorzej, gdy odpowie tak, jak mój stary: „Nie masz się czego tak śpieszyć i tak przerośniesz mnie za dwa lata”. Dwa lata! Jakbym miał czas czekać dwa lata! Ważne dla mnie sprawy dzieją się teraz! — Co ty... usnąłeś?! — usłyszałem głos Gnata. — Obudź się, droga wolna, zjeżdżamy na dół! Dość już tej zabawy! Drgnąłem i obejrzałem się. Zyzio wyskoczył już z kryjówki i biegł w stronę windy. — Poczekaj... — krzyknąłem, ale głos zamarł mi niemal w tej samej chwili. Oto bowiem otworzyły się drzwi windy i wyszedł z niej doktor Malina. Na widok półnagiego Zyzia stanął jak wryty. — Ach, mam cię wreszcie — ryknął w dławionej pasji — to ty mi uciekłeś ze stołu! — To pomyłka... Pan mnie bierze za kogo innego — jęknął Zyzio. — O nie, nie może być mowy o żadnej pomyłce. Zapamiętałem sobie do końca życia ten przypadek. Ty jesteś ten łobuz Buła! — Nic podobnego. Jaki Buła?! — Starszy Buła, brat Emila... Właśnie przyszli twoi rodzice i bardzo się denerwują... Chodź i zachowuj się jak mężczyzna, kto widział takie historie! Musimy uspokoić rodziców... — rzekł ostro rozgniewany chirurg i chciał wziąć Zyzia za rękę, ale Zyzio szarpnął się gwałtownie i począł uciekać z powrotem w głąb korytarza. Przykucnąłem przerażony za moim filodendronem. Zyzio minął w pędzie naszą kryjówkę i wypadł na taras. Tym razem to już koniec — pomyślałem. Zamknąłem oczy. Za chwilę usłyszę gniewny pomruk otyłych, jęk chwytanego Zyzia i zwycięski okrzyk Maliny... Ale mijały sekundy, a krzyku nie było. Wychyliłem się ostrożnie zza donicy. Na korytarzu ani żywej duszy. Zajrzałem przez szybę na taras. Doktor Malina stał między uśpionymi grubasami wyraźnie zbity z tropu. Zyzio zniknął. Co się z nim stało? Niemożliwe, żeby zdążył przeskoczyć dwadzieścia leżaków i przez drzwi zachodnie wydostać się z powrotem na korytarz. Nie miał na to czasu. Malina biegł przecież za nim tuż, tuż... Zyzio miał nie więcej niż pięć sekund. To stanowczo za mało, żeby przebiec zastawiony leżakami taras, ale wystarczająco dużo, żeby... Tak, nie mogłem się mylić. Jeszcze raz przyjrzałem się dobrze wszystkim leżakom na tarasie... W ostatnim rzędzie tylko jeden leżak nie był zajęty, a przecież jeszcze niedawno były dwa... Ktoś nowy leżał tam, przykryty kocem po uszy... No, no ryzykowne, ale udało się Zyziowi. Malina nie zauważył. Nie mógł go rozpoznać. Jak rozpoznać, gdy wszystkie koce są podobne i wszystkie sterczące spod kocy twarze — również pucołowate? Twarz Zyzia oczywiście też! To żadna sztuka nadąć policzki i udawać tłuściocha. Żeby tylko nos mu się nie zatkał i nie musiał oddychać ustami. Zyzio miał ostatnio uporczywy katar. Nie wytrzyma długo tego okropnego nadęcia... Ale już po zmartwieniu. Zdezorientowany Malina rozłożył bezradnie ręce i ruszył do wyjścia. Zrezygnował! Przywarłem ponownie do mojego filodendrona, a gdy niebezpieczeństwo minęło, wystawiłem ciekawie głowę. Na tarasie znów dwa leżaki były puste. A więc Zyzio opuścił już towarzystwo otyłych i wymknął się przez drzwi zachodnie na korytarz. Powinien nadejść lada moment. Czekałem niecierpliwie. Upływały minuty, a Zyzio nie zjawiał się. Czyżby zostawił mnie na pastwę losu i postanowił ratować swoją skórę na własną rękę? Nie, to nie było do niego podobne. A więc może wpadł jednak w końcu w ręce doktora Maliny albo zaalarmowanych pielęgniarek? Tak czy owak, czekać dłużej nie ma sensu. Wykorzystałem moment, gdy akurat nikt nie przechodził korytarzem i zacząłem wycofywać się szybko. Byłem już koło windy, gdy nagle zauważyłem, że naprzeciw, z drugiego końca korytarza, zbliża się do mnie dwóch lekarzy. Poznałem ich po zielonych ubraniach. Wszyscy lekarze w tym szpitalu nosili zielone spodnie i kitle. Obejrzałem się zdenerwowany. Z tyłu też nadchodziło dwóch, a za nimi jeszcze trzeci..