Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
I chociaż mój zmysł przewidywania pogody nie był ani w przybliżeniu tak czuły jak Geordiego, to jednak też zaliczyłem niejeden sztorm, a nie mogłem dostrzec ani na niebie ani na morzu niczego, co uzasadniałoby wszczęcie alarmu. Nie wywierałem jednak nacisku i w końcu poszedłem spać pozostawiając Geordiego, który nadal niespokojnie krążył w ciemnościach po pokładzie, prowadząc "Esmeraldę" po jej nocnej trasie w kształcie pętli. Poranek przyniósł znów tę samą pogodę, czy może raczej jej brak. Było cicho, spokojnie i bezwietrznie, gdy zebraliśmy się na pokładzie, by wypatrywać ostrzegającej przed płycizną fali przybojowej, podczas gdy Geordie ostrożnie doprowadził statek do jego ostatniej pozycji z ubiegłego wieczoru, po czym włączył silnik i powoli ruszył naprzód. Wkrótce zredukował szybkość do mniej niż trzech węzłów. Echosonda 240 wskazywała głębokość stu sążni. Campbell i dziewczyny dołączyli do nas, a ich głosy brzmiały nienaturalnie głośno w ciszy poranka. — Dno się podnosi. - powiedział spokojnie Geordie. Tylko pięćdziesiąt sążni. - Jeszcze bardziej przymknął przepustnicę silnika. — Czy to Falcon Island? - zapytała Klara. — Prosto przed nami. Mimo to nic nie zobaczysz - odrzekłem. - Tylko kawałek morza. — Dwadzieścia sążni! - Zawołał Jim stojący przy echosondzie. Geordie znów wziął koło sterowe i powtórzył okrzyk, po czym zaklął nagle. - Co się, u diabła, dzieje? — O co chodzi? - Nie mogę utrzymać tego starego pudła na kursie. Spojrzałem na morze, na którym wschodzące słońce tworzyło świetlisty szlak. Woda wydawała się czarna, oleista i tak samo spokojna jak dotychczas, lecz potem spostrzegłem tu i ówdzie niewielkie wiry i zmarszczki - w nieruchomym poza tym obrazie morza tworzyły widok dziwny i niepokojący. Nie były duże, lecz zauważyłem ich kilka. Czułem, że "Esmeralda" porusza się, lecz zdawała się posuwać raczej w bok niż do przodu. Ponadto coś jeszcze oddziaływało na moje zmysły, lecz zupełnie nie potrafiłem tego zidentyfikować. Geordie najwyraźniej odzyskał już kontrolę nad statkiem. Gdy Jim zawołał "dziesięć sążni", wyłączył silnik i kiedy sunęliśmy coraz wolniej, trzymał rękę na wstecznym biegu, gotów włączyć go w każdej chwili. Jim nawoływał miarowo: "Dziewięć sążni... osiem... siedem..." Przy sześciu i pół Geordie wrzucił wsteczny bieg i wskazania echosondy wróciły do poziomu siedmiu sążni. - To jest to - powiedział. - Dalej nie popłynę. - Jego wyraz twarzy i ton głosu wskazywały, że coś go dręczy. - Czy Bili jest gotów? Zejście na głębokość sześciu sążni - jedenastu metrów - nie stanowiło żadnego problemu dla Billa; ubrany w skafander z akwalun- giem przymocowanym na plecach, moczył maskę w wiadrze morskiej wody, którą ktoś wciągnął na pokład. Otrzymał już najbardziej podstawowe rozkazy. Miał wziąć ze sobą parę woreczków na próbki i przynieść mi trochę wszystkiego, co zobaczy. Nie spodziewałem się bryłek manganowych, lecz materiał denny zawierający mnóstwo żużla i muszli byłby dla mnie fascynujący. Oczekiwałem, że Bili weźmie kogoś ze sobą pod wodę, zgodnie z ogólnie przyjętym "systemem towarzyskim", lecz on wyśmiał ten pomysł i stwierdził, że woli nurkować sam. - Towarzysz jest najbardziej potrzebny na powierzchni - powie- 241 16 - Noc błędu dział, obalając za jednym zamachem większość moich poglądów na ten temat. - Tam na dole szybko traci się orientację, nawet w tak czystej wodzie jak ta, i przez połowę czasu jeden nie widzi drugiego. Spuściliśmy więc na wodę mniejszą szalupę, z której Bili miał zanurkować do morza. - To nie potrwa długo - obiecał Geordiemu, byłem więc pewny, że mniej więcej za godzinę będziemy mogli odpłynąć. Kiedy Bili był już gotów zejść do łódki, nagle zatrzymał się, wciągnął nosem powietrze i zauważył: - Ktoś tu nie wyprał sobie skarpetek. To właśnie był ten bodziec, który drażnił moje zmysły, a rozpoz- nanie go zaniepokoiło mnie jeszcze bardziej. W powietrzu unosiła się mocna woń siarki