Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

W okresie gorączkowych oczekiwań na cud wyzwolenia przyszedł do obozu nasz stary kompan z Rudy, Teofil Krupa. Wyszedł prosto z bunkra 11, gdzie ważyły się jego losy: Albo śmierć — albo wolność. Pomimo długotrwałych tortur Teofil nie przyznał się do zarzucanych mu czynów i został ułaskawiony przez Sonderdienst z braku dowodów. Teofil chodził skulony, oczy miał przygaszone, a strach wyrył na jego twarzy niezatarte piętno. Nie chciał nam nic opowiedzieć o swoich przeżyciach w bunkrze. Wszędzie widział wokół siebie szpiegów. — Zrozumcie — mówił. — Jestem pod obserwacją. Pisnę słowo, a koniec ze mną. Chcę przeżyć, wrócić do domu. Potem opowiem wam wszystko. Żeby tak udało się wydostać z bunkra Wiktora! Dołóżcie starań! On jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Ratujcie go! — Wiktora Bujoczka? — podchwyciliśmy jednocześnie. — W której celi Wiktor przebywa? — Tak, Bujoczka — odpowiedział. — Znajduje się od strony południowej. Trzecie okienko. Postanowiłem skontaktować się z Wiktorem. Ale jak? Dostać się do bunkra było rzeczą niemożliwą. A może uda mi się z nim 229 porozmawiać przez okienko? Było to również przedsięwzięcie ryzykowne z tego względu, że cela Wiktora była położona niedaleko pokoju dyżurującego na bloku 11 SS-mana. W wypadku przyłapania mógłbym zostać ukarany chłostą lub słupkiem. Poza tym strażnik na posterunku przy bloku. 11 mógłby mi wpakować kulę w plecy jak wszystkim zbliżającym się do drutów. Ale coś mnie ciągnęło. Zwierzyłem się Herbertowi Żeleźnikowi. Ten przyklasnął zamierzeniu i, wpatrując się po apelu wieczornym w strażnika na wieży, rozpoznał w nim „postena" ze swojego komanda Bauburo. Parę gestów i uśmiechów nastroiło SS-mana przychylnie. — Mam przyjaciela tam, w tym okienku. Chcielibyśmy trochę z nim pogwarzyć. — Nie wolno — odparł lakonicznie SS-man. — Dostanie pan jutro złoty zegarek. Słowo honoru! — Ja nic nie wiem! Ja nic nie widzę — odparł SS-man i odwrócił się. — Dobra nasza! Walmy! — wykrzyknął Herbert. Cichaczem przemknęliśmy pod oknem dyżurującego strażnika bunkrów i podeszliśmy do zakratowanego lufcika. — Wiktor, Wiktor, Bujoczek, odezwij się! — Tu nie ma takiego — odezwał się czyjś głos. — Podchodzimy do następnego okienka. — Wiktor, Wiktor! Jesteś tu? — Tak, to ja, Bujoczek! Kto ty jesteś? Co mi powiesz? — Wiktor! Jesteśmy bliscy wyzwolenia! Trzymaj się! Prześcigaliśmy się z Herbertem w słowach otuchy dla kolegi... Wiktor był wzruszony. Szeptał: Muszę wrócić do żony, do syna! Wiecie, mam syna Zbigniewa-Tadeusza! Gdy wrócę... Musieliśmy z Herbertem czmychnąć co prędzej od okienka, bo strażnik w budce głośnym kaszlaniem dawał znak, że czas zakończyć rozmowę. Wiktor wyszedł z bunkra — ale nie na wolność. Skazany przez Volksgericht w Berlinie na karę śmierci, padł pod toporem gilotyny na podwórzu berlińskiego więzienia w dniu 8 stycznia 1945 roku. 230 Jesienne dni wlokły się niemiłosiernie. Paczki ze wschodu i północy kraju przestały nadchodzić. Żywność z dnia na dzień była coraz gorsza. Widmo głodu zaglądało nam w oczy. Z początkiem listopada wybrano większość Polaków i więźniów innych narodowości — prócz niemieckiej — na transport. Znalazłem się w gronie transportowiczów. Obóz w Brzezince (Birkenau) (6. 11. 1944 r. do 5. 12. 1944 r.) Więźniowie przeznaczeni na transport przechodzili przez łaźnię, znajdującą się między blokiem 1 i 2. Przy tej okazji słabszych odprowadzano na blok 20, gdzie zastrzyk fenolu w serce kończył cykl ich męki i oszczędzał im dalszych trudów tułaczki w nowym obozie. Nas ani nie kąpano, ani nie zmieniano nam odzienia. Po prostu blokowi odprowadzili nas na miejsce zbiórki, kazali odliczyć, sprawdzili obecność według listy i — marsz za bramę! Drugi raz opuszczałem Oświęcim. Zabrałem z sobą szczoteczkę do zębów i mój talizmam — ukryty w szwie koszuli maleńki, złoty zegarek. Czułem się jakoś pewniej z tym drobiazgiem. Kolumna 700 ludzi posuwała się z wolna w stronę Brzezinki. Towarzyszyli nam SS-mani z karabinami maszynowymi. Obok nich szły niespokojne wilczury na smyczach. Nie dopuszczaliśmy do głowy nawet myśli o ucieczce, gdyż dzień był słoneczny, a wokół rozpościerała się wolna przestrzeń, na której tak łatwo dosięga kula lub pies. Ktoś śpiewał obok mnie ochrypłym barytonem: Organizuj, dopóki jeszcze masz czas, organizuj, bo wkrótce wywiozą nas... Popularną tę piosenkę obozową, śpiewaną na melodię Rosa-munde, podchwyciło wielu z nas i nuciliśmy ją przez całą drogę. Spotykamy po drodze parę komand. Okrzykiem żegnamy przyjaciół. SS-mani nie okazują zdenerwowania ani nie karcą nas. Krzyczymy więc na całe gardło: „Do zobaczenia na wolności! Bądź zdrów, Józek, Herbert, Janek! Z Bogiem!..." Kto lepiej na tym wyjdzie, pozostający w obozie, czy my, udający się w nieznane? 231 Starzy brzeziniacy spoglądali na nas spode łba. Przed bramą stał chłopaczek narodowości rosyjskiej. Miał nie więcej niż 11 lat i wołał „Zdrastwujtie!" Przydzielony zostałem na blok starego zabijaki Michała, nazwanego przez nas „spokojna głowa", bo lubił się posługiwać tym powiedzonkiem. Na blok wchodziło się przez szeroką bramę jak do stodoły. Po prawej stronie był wydzielony pokoik dla blokowego, gdzie składano również pożywienie dla więźniów. Barak ten był chyba przeznaczony na stajnię końską, gdyż na ścianie zachowała się tabliczka z niemieckim napisem o maksymalnej ilości koni, możliwych do zakwaterowania w tym baraku. Sam budynek był z drzewa, długości 40 m, 9,5 m szeroki i 2,6 m wysoki. Po prawej i lewej stronie rozstawione były trzypiętrowe prycze, tak niskie, że można było przebywać w nich jedynie w pozycji leżącej lub mocno skulonej. Na bloku była nas taka masa, że z trudem mieściliśmy się w tych klatkach, wyposażonych w odrobinę słomy i koc na jedną „buksę". Nie było ani jednego okna. Jedynie na drugim końcu baraku było wydzielone puste pomieszczenie o jednym oknie, gdzie sztubowy składał trupy zmarłych w nocy lub po prostu zabitych w bloku. Podziurawiony dach, kryty papą, dostarczał nam świeżego powietrza i chłodnego natrysku w dni słotne. Przez środek glinianej podłogi przechodziła półokrągła murowanka, mająca służyć za centralne ogrzewanie. Na jednym końcu tej rury zapalał sztubowy w dni wyjątkowo zimne trochę ognia i robił nadzieję, że dym przejdzie przez omurowanie do drugiego końca baraku, wprost do komina. Ale ogień nie podporządkowywał się dyscyplinie obozowej. Cały dym szedł do wnętrza. Siedzieliśmy więc skuleni z zamkniętymi oczyma, a oddychaliśmy poprzez prowizoryczny tampon, zrobiony z rękawa lub innej szmaty. Kaszel rozlegał się ze wszystkich zakątków tej budy. Część kolegów leżała z wypiekami na bladych twarzach. To byli gruźlicy. Nie ryzykowali pójścia na Krankenbau, bo wiedzieli, co ich tam czeka... Wszyscy żywi musieli wychodzić każdego ranka na apel, a umarłych w nocy wynosiliśmy na kocach. Nie mieliśmy na sobie nic prócz cienkiego drelichu