Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Babalaczi, przykucnięty w ciepłym blasku żaru, powstał i spotkał się z nią w mroku za szopą. - Czy pojechała? - spytał dyplomata porywczo i niespokojnie. - Tak -- odrzekła pani Almayer. - Co robią biali? dlaczego ieh opuściłeś? - Pewno śpią teraz. Oby nie zbudzili się już wię- eej! - wybuchnął żarliwie - Och, to są wcielone diabły, tyle gwałtu i gadaniny o tego trupa! Wódz ich groził mi dwa razy ręką i powiedział, że chciałby mnie widzieć przywiazanego do drzewa! #VInie! przywiązanego do drzewa! - powtarzał 'oijąc się gwałtownie w piersi. Pani Almayer zaśmiała się szyderczo. - A ty biłeś pokłony prosząc o przebaczenie. Mę- żowie z bronią u boku zachowywali się inaczej za czasów mej młodości. - Ty szalona kobieto! I gdzież oni są, mężowie z czasów twojej młodości? - odparł gniewnie Baba- laczi. - Zabici przez Holendrów. A ja będę żył, aby wywodzić ich w pole. Mężczyzna wie dobrze, kiedy ma walczyć, a kiedy rzec pojednawcze kłamstwo. I ty byś wiedziała, gdybyś nie była kobietą! Lecz pani Almayer zdawała się go nie słyszeć. Wy- ciągnąwszy ramię nasłuchiwała pochylona. - Tam za szopą słychać dziwne dźwięki - szep- nęła z niepokojem. - Już przedtem słyszałam jakby płacz i westchnienia. To było tam na wybrzeżu. A te- raz znowu... - Gdzie:' - spytał Babalaczi zmienionym głosem.- Co słyszałaś? - Tu blisko. Tak jakby ktoś głęboko westchnął. ůTrzeba było spalić papier nad ciałem, zanim je pog- rzebali. - Tak - potwierdził Babalaczi. - Ale biali ludzie wrzucili je zaraz do jamy. Widzisz, on zginął w rze- ce - dodał raźniej - i duch jego będzie się włóczył za czółnami, ale wybrzeże zostawi w spokoju. 168 169 Pani Almayer, która z wyciągniętą szyją zaglądała za węgieł szopy, cofnęła wreszcie głowę. - Nie ma tu nikogo - rzekła uspokojona. - Czy już nie czas, aby wojenna łódź radży ruszyła w stronę polanki? - Zajedzie tu po mnie, bo i ja muszę popłynąć- objaśnił Babalaczi. - Pojadę chyba zobaczyć, czemu się spóźniają. Kiedy do nas przybędziesz? Radża ci daje sehronienie. - Przeprawię się przed świtem. Nie mogę tu zosta- wić moich dolarów - mruknęła pani Almayer. Rozeszli się. Babalaczi minął podwórze kierując się ku zatoce, gdzie było przywiązane jego czółno, a pani Almayer ruszyła z wolna ku domowi. Wspięła się po kładce, minęła tylną werandę i weszła na korytarz wio- dący do frontu. We drzwiach obejrzała się jeszcze, ogarniając wzrokiem puste, ciche podwórze, już o-- świetlone promieniami wsehodzącego miesiąca. Ledwie znikła w korytarzu, niewyrażny cień mignął między pniami drzew bananowych, przeszył jak strzała prze- strzeń zalaną księżycem i zapadł w mrok u stóp we- randy. Tak błyskawicznie i cicho przemknęło to zja- wisko, że mogło wydać się cieniem pędzącej chmury, gdyby nie ślad pozostały na trawach. Pierzaste kity skłaniały się i drżały długi czas jeszcze w księżycowej poświacie, zanim stanęły nieruchomo, błyszęząc na ciemnym tle jak misterny haft ze srebrnych gałązek. Pani Almayer zapaliła kaganek z kokosowej łupiny; odsunąwszy ostrożnie czerwoną tirankę spojrzała na męża osłaniając światło dłonią. Almayer leżał rozwa- lony w fotelu; lewe jego ramię zwisło ku ziemi, a dru- gie przerzucone było przez twarz; wyglądało to, iakby chciał odeprzeć cios niewidzialnego napastnika. Nogi wyciągnął przed siebie i spał ciężkim snem, nieświa- dom wrogich oczu, które przyglądały mu się badawezo i pogardliwie. U jego stóp leżał zwalony stół wśród szczątków zastawy i potłuczonych butelek. Weranda wył#lądała jak pobojowisko, gdzie stoczono rozpaczliwą walkę; krzesła, poroztrącane gwałtownie na wszystkie strony leżały w żałosnych, pijackich pozach pełnych bez:silności. Tylko wielki fotel Niny sterezał nierucho- mo na wysokich biegunach, górując z niezachwianą god:#ością nad chaosem zgnębionych mebli; czekał cierpliwie na swoją panią. Pani Almayer rzuciła jeszcze na męża pogardliwe spojrzenie i puściwszy firankę, skierowała się do swego pokoju. Para nietoperzy ośmielonych mrokiem i ciszą jęła znów pląsać w ukośnych zygzakach nad głową Almayera. Długi czas nic nie mąciło skupionej ciszy domu prócz głębokiego oddechu śpiącego mężezyzny i sł##bego dźwięku srebra w rękach kobiety przygoto- wujacej się do ucieczki. Księżyc wzniósł się tymezasem ponad nocną mgłę, wydobył z mroku sprzęty na werandzie, zalał ją świat- łem i rozrzucił czarne bryzgi cienia uwydatniając brzy- dotę i nieporządek poprzewracanych mebli. Na brudnej bielonej ścianie za śpiącym Almayerem zjawiła się jego karykatura, wyolbrzymiona do bohaterskich roz- miarów o groteskowo przesadzonych szczegółach. Spło- szone światłem nietoperze odfrunęły poszukując ciem- niejszego zakątka, a na stół wylazła jas7czurka o krót- kich, nerwowych ruchach; snadż podobał jej się biały obrus, bo przystanęła na nim i znieruchomiała. Mogło się zdawać, że tknęła ją na#ła śmierć, gdyby nie me:- lodyjny zew, którym wabiła mniej odważnego towa- rzysza, skrytego gdzieś mi#dzy rupieciami na podwó- rzu. Zatrzeszczała podłoga w korytarzu, jaszczurka znikła, a Almayer poruszył się niespokojnie i west- chnął. 7 nicości i zatraty pijackie#n snu wr#cał pnvrn;i do świadomości przez krain# widzeń. Przerzucał #łow# 170 171 z ramienia na ramię w sennym otumanieniu. Niebieskie sklepienie spadło mu na barki jak ciężki płaszcz; gwiezd- ne fałdy wloką się gdzieś głęboko, hen w dole. Gwiazdy w górze i wszędzie wokoło; z gwiezdnej przepaści wznosi się szept nabrzmiały błaganiem i łzami; smutne twarze snują się wśród rojów świateł migocących w nieskończonym przestworze. Natrętne, żałosne krzyki uderzają o jego uszy, smutne oczy patrzą ku niemu z twarzy cisnących się wokoło - aż tchu mu brak pod miażdżącym brzemieniem światów rzuconych na om- dlałe barki. Uciec! ale jak? Jeśli posunie się o krok, s?#ąp- nie w próżnię i z przeraźliwym łoskotem zwalą się ra- zem w otchłań - i on, i wszechświat, którego jest jedyną podporą. Czego chcą te głosy? Żądają, aby ruszył na- przód. Dlaczego? Ruch to zagł#da! Ani mu to w głowie. Oburzył go ten szalony pomysł