Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Może przez to byli zbyt nieostrożni, zagarnął ich ogień, ale wszakże żaden z nich nie myślał wtedy o sobie... A teraz dziesięciolecie, więzienna cela. Niedaleko zaniosły go piastowane w ZWM marzenia, niedaleko... Cisza w celi przemienionej na gabinet przesłuchań. Jakby ich obu wcale tutaj nie było. Jego i Siteckiego. Północna strona. Tylko z rozblasku powietrza na zewnątrz można się domyślać pięknej pogody, tu nie dociera ani promyczek słońca. Zawsze panuje chłód. Wiktor czuje, jak wstrząsa nim ziąb, zdaje się przenikać do kości. Jak w Bieszczadach, gdy godzinami zlegali w śniegu w czterdziestym szóstym, źle jeszcze umundurowani i odżywiani, walczący z dobrze zaopatrzonym przeciwnikiem... Co mu znów te Bieszczady, czy nie oderwie dziś myśli od nich? Jakiś ptak zaćwierkał za oknem. Nie widać go, ale Wiktor wie, że to zwyczajny szary wróbel. Miły ten świergot, jednak robi się tym smutniej. A na parapet jego celi zlatują się każdego ranka gołębie, czekają na chleb. Jeden talk śmiesznie grucha, zupełnie inaczej niż reszta. - Nie słuchacie, Pacuk... - Przepraszam, panie prokuratorze. Słucham uważnie. - Powiedziałem, że umyślnie wziąłem waszą sprawę. Gdy mi przedstawiono nazwiska dla nakazu aresztowania, od razu domyśliłem się, że to musicie być wy. Nie ma dwóch Wiktorów Pacuków w tym kraju. Tak łatwo mi było oświadczyć, że znam was osobiście i sprawy nie będę prowadził, aby nie widzieć jej subiektywnie... Chciałem wam dopomóc, w każdym wypadku dopomóc, Pacuk. Byłem wprawdzie przekonany, że to nieporozumienie, że wy byście na pewno nie szkodzili Polsce Ludowej, ale nawet gdyby inaczej... Nie to, żebym was zwolnił, ale znalazłbym argumenty na waszą obronę. Nakazywałem przyśpieszać śledztwo. Dobiega końca. - Ja o łaskę nie proszę, panie prokuratorze. - Posłuchajcie do końca, Pacuk. Pamiętacie, jak zostałem ranny podczas pewnego zwiadu? Wyście mnie wynieśli z ostrzału. Wylizałem, się, wróciłem do jednostki. Dużo wtedy rozmawialiśmy z sobą. Gdy zostaliście ranni, odwiedziłem was w przemyskim szpitalu. A potem rozeszły się nasze drogi. Mieszkamy w Słupsku i żaden nic o drugim nie wiedział. Złączyła nas awaria na budowie mleczami... W waszą winę nie chciałem, nie mogłem uwierzyć. Tropiłem, szukałem przyczyn, nawet zaczęto trochę dziwić się temu w Urzędzie, w innych wypadkach przyjmowałem wiele rzeczy bardziej jednoznacznie... Pytaliście, czemu mi chodzi o cegły. Majchrzak twierdził, że w tych łódzkich cegłach tkwi przyczyna. Były źle wypalone, najpewniej w ochłodłym piecu. Murowaliście późną jesienią, już przy pierwszych przymrozkach, nocami nisko spadała temperatura. Zaprawa, a i cement nie był najlepszy, nie schła, nie mogła dobrze wiązać. Od paru tygodni trwały ulewne deszcze. Źle wypalona cegła łatwo wchłaniała wilgoć, lasowała się. Napór drugiego piętra, stropów, więźby był silny. Dlatego budowa runęła... Szeroko otwarte oczy wbił w Siteckiego. Aż się uniósł znad krzesła. - Cegła? Rozlasowała się? Tak, to być może, narzekali na cegłę. Więc już wiadomo? Nareszcie! Dlaczego nas zatem trzymacie? Czemu nie zwolnicie z miejsca do domów? Czemu? - Spokojnie, Pacuk. Tak sądzi Majchrzak. Potrzebne są analizy, jeszcze nie nadesłano ich wyników. Bądźcie pewni, jeżeli rzecz się potwierdzi, tego samego dnia podpiszę nakazy zwolnienia, umorzę sprawę... Uśmiechnął się, dorzucił: - Przeciwko wam. Bo winni muszą się znaleźć. Ja ich wynajdę, choćby w tej łódzkiej cegielni. Wiktor łapał oddech jak ryba wyrzucona na brzeg. Kotłowało się w nim wszystko. Radość, że sytuacja ulega tak nagłej zmianie, był przeświadczony, że to na pewno cegła. Majchrzak ma rację... Ale radość przesłaniało inne jeszcze, nie sprecyzowane uczucie, łączące się z osobą Siteckiego. Wdzięczność? Na pewno tak. Ale nie tylko. Jeszcze coś zupełnie innego. Bo jak to Sitecki powiedział: że w każdym wypadku dopomógłby jemu, Wiktorowi, nawet w wypadku, gdyby zarzuty okazały się prawdą? Za tamto, za to wyrwanie spod kuł? Więc gdzież miara sprawiedliwości? gdzie ta nieskazitelność prokuratorskiej togi? - Cieszycie się, Pacuk? - Panie prokuratorze, pan by ratował mnie w każdym razie? W każdym? - W każdym... Ale uspokójcie się. Do pewnej granicy. Żądałbym najmniejszego wymiaru kary, przewidywanej przez odpowiedni paragraf. Wiktor odetchnął z ulgą. Coś się w nim prostowało. - A czy zawsze muszą być winni? Czy zawsze, panie prokuratorze? - Za wiele pytacie, Pacuk. Zawsze muszą znaleźć się winni... Proszę, podpiszcie protokół... VII Cienie stały się dłuższe, ciemniejsze pasmo wody przy trzcinach poszerzało się. Tym intensywniej bił poblask od płaszczyzny jeziora, obramowanej gęstwiną lasu