Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Za nimi i nad nimi spokojny biały minaret meczetu patrzył ślepo z wysoka na tę scenę. Wtedy budda jakby do siebie powiedział: - Czas pomyśleć o własnej skórze; Bóg raczy wiedzieć, po co tu wróciliśmy. Budda wszedł do bramy opuszczonego domu, pękniętej, obłażącej skorupy budynku, w którym niegdyś mieściła się herbaciarnia, warsztat naprawy rowerów, burdel i niewielki podest, gdzie zasiadywał pewno miejski notariusz, bo znajdowało się tam niskie biurko, a na nim pozostawiona para okularów w półoprawkach, porzucone pieczęcie i znaczki, co dawniej pozwalały mu być kimś więcej, niż tylko byle starcem - znaczki i pieczęcie czyniły zeń arbitra prawdy i nieprawdy. Notariusza wszakże tam nie było, nie mogłem go więc poprosić o weryfikację bieżących wydarzeń, nie mogłem złożyć zeznania pod przysięgą; natomiast za jego biurkiem na macie leżała luźna szata, coś jakby dżelaba, toteż bezzwłocznie zdjąłem mundur wraz z odznaką suki oddziałów KUTIA i stałem się anonimowym obywatelem, dezerterem, w mieście, którego językiem nie władałem. Szahid Dar został jednak na ulicy; o pierwszym brzasku poranka przypatrywał się żołnierzom pierzchającym od-tego-czego-żadną-miarą-nie-mogli-popełnić; i wtedy nadleciał granat. Ja, budda, nadal bawiłem w pustym budynku; Szahid zaś stał nie osłonięty murem. Nie wiadomo, dlaczego jak kto; ale granat z pewnością został rzucony. W ostatnim momencie swojego nie przepołowionego życia Szahid poczuł nieodpartą chęć spojrzenia do góry... już później, na poddaszu muezzina powiedział buddzie: - Ale to dziwne, o, Allah, ten owoc granatu w mojej głowie, ot tak, większy i jaśniejszy niż kiedykolwiek przedtem, wiesz, budda, jak żarówka, Allah, co było robić, patrzyłem! - Bo to i prawda, wisiał tam nad jego głową granat z jego snów, wisiał tuż nad głową, spadał spadał, wybuchł na wysokości pasa, aż Szahidowi zmiotło nogi w inną dzielnicę miasta. Kiedy do niego dobiegłem, Szahid mimo tego przepołowienia był przytomny i wskazywał w górę: - Zanieś mnie tam, budda, bo chcę bo tak chcę - no więc wtaszczyłem pozostałą z niego połowę chłopaka (zatem względnie lekkiego) wąskimi spiralnymi schodami na szczyt spokojnego białego minaretu, gdzie Szahid bełkotał o żarówkach, a obok czerwone i czarne mrówki walczyły o zdechłego karalucha, tocząc bój w wyżłobieniach-po-kielni na krzywo zalanej betonowej posadzce. W dole, pośród zwęglonych domów, tłuczonego szkła i mgiełki dymu wyłazili podobni mrówkom ludzie, szykując się do pokoju; mrówki jednak zlekceważyły mrówkopodobne istoty i walczyły dalej. Budda zaś stał cicho, rozglądał się mlecznym wzrokiem, ustawiwszy się między górną połową Szahida a jedynym meblem tego orlego gniazda, mianowicie niskim stolikiem, na którym stał gramofon podłączony do głośnika. Chroniąc swojego przepołowionego druha przed rozwiewającym złudzenia widokiem zmechanizowanego muezzina, którego wezwanie do modlitwy wydawało zawsze skrzek w tych samych miejscach, wyjął z fałd swojej bezkształtnej szaty błyszczący przedmiot i obrócił mleczny wzrok na srebrną spluwaczkę. Zanurzony w kontemplacji przeżył niemałe zaskoczenie, kiedy rozległ się krzyk; spojrzał w górę i zobaczył porzuconego karalucha. (Krew ściekała po wyżłobieniach; mrówki zwąchawszy ten ciemny, lepki trop przybyły do źródła wycieku i Szahid doznał furii widząc, że padł ofiarą nie jednej, lecz dwóch wojen.) Spiesząc z pomocą, tańcząc po mrówkach, budda trącił łokciem włącznik; uruchomił tym samym system nagłaśniający i później nikt z tam obecnych nie mógł zapomnieć, jak to meczet krzykiem obwieścił straszliwą agonię wojny. Po chwili cisza. Głowa Szahida osunęła się na piersi. A budda ze strachu przed wykryciem przestał się zajmować spluwaczką i zbiegł na dół, kiedy wojska indyjskie wkraczały do miasta; zostawiwszy Szahida, który przestał się już liczyć, żeby asystował mrówkom w pokojowym bankiecie, wyszedłem na poranne ulice powitać generała Sama. Na szczycie minaretu wpatrywałem się mlecznym wzrokiem w spluwaczkę; ale głowa buddy nie była pusta. Zawierała trzy słowa, których górna połowa Szahida też nie przestawała powtarzać aż do incydentu z mrówkami: te same trzy słowa, które niegdyś, zalatując cebulą, przyprawiły mnie o łzy na ramieniu Ajuby Balocza, aż do incydentu z bzyczącą pszczołą... - Co za niesprawiedliwość - pomyślał budda, po czym już jak dziecko, w kółko: - Co za niesprawiedliwość - i tak bez końca. Szahid spełniając najbardziej pobożne życzenie ojca, zasłużył wreszcie na swoje imię; budda zaś nadal nie mógł sobie przypomnieć własnego. Jak budda odzyskał własne imię: Pewnego razu, dawno temu, w innym dniu niepodległości cały świat był szafranowo-zielony