Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
— Tortury nigdy nie zdołają złamać prawdziwego mężczyzny — kapłanka poruszyła się niecierpliwie w fotelu. — Chcę go poznać. — Dlatego właśnie posłałem po ciebie, pani — wyjaśnił Tothapis. — Sprawiasz wrażenie, jakbyś była marzeniem każdego samca... Nie musimy jednak wzywać tu tego śmierdzącego kamieniarza. Urządzę wszystko w ten sposób, że zobaczymy go takim, jakim jest, bez potrzeby wąchania jego cuchnących łachów. Nakreślił w powietrzu jakiś symbol, po czym wymruczał kilka słów. W odległym, ciemnym dotychczas kącie komnaty rozbłysła tajemnicza poświata, a ściana nagle stała się przezroczysta. Cała trójka wyciągnęła głowy, by lepiej widzieć sąsiednie pomieszczenie. Strażnicy w tamtejszym pokoju stali na baczność, mocno zaciskając dłonie na drzewcach dzid, wolne ręce zaś trzymali w pobliżu krótkich mieczy, w każdej chwili gotowi wyciągnąć żelazo. Ten, którego pilnowali, siedział pod ścianą. W migotliwym świetle dostrzegli młodego człowieka, o szerokich barczystych plecach, potężnej klatce piersiowej, silnie umięśnionego. Był prawie nagi. Jedyne odzienie stanowiła niesamowicie brudna przepaska, zakrywająca lędźwie. Pokrywały ją płaty zaskorupiałych odchodów i grudki soli, pochodzące z wyschniętego potu. Stygijskie słońce sprawiło, że skóra młodzieńca wyglądała niczym wygarbowana. Skołtunione włosy i broda kiedyś były brązowe, lecz teraz trudno było dostrzec ich barwę, gdyż, tak jak całe ciało, pokrywał je brud i odchody. Rozbity nos zwisał krwawym strzępem. W ustach brakowało wielu zębów. Mimo to ta oszpecona twarz zachowała wyraźny ślad dawnej urody. Głębokie blizny krzyżowały się na całym ciele w tak wielkiej liczbie, że nawet dziesięciu doświadczonych wojowników razem wziętych nie mogłoby się poszczycić taką ilością szram. Całości dopełniał źle zrośnięty, złamany obojczyk. I tylko oczy młodzieńca, ciągle błyszczące, podobne do oczu jastrzębia, świadczyły o tym, że ten strzęp człowieka jeszcze żyje. — Jak długo będziemy tu sterczeć? — zaczął jeden ze strażników. — O świcie mam następną wartę. Ciekawe, kiedy będę mógł zmrużyć oczy... — Cicho! — upomniał go towarzysz. — Służymy wielkiemu panu. — Lecz to z powodu tego tutaj spotyka nas zaszczyt wykazania się dodatkową gorliwością... — skrzywił się pierwszy strażnik i szturchnął związanego niewolnika. — Ej ty... dlaczego nie zdechłeś, zanim cię tu przyprowadzono? Większość z twoich kamratów już rozstała się z tym padołem łez, skracając sobie czas udręki... — Z furią kopnął więźnia. Johanan wystrzelił niczym z procy. Ogniwa łańcuchów skuwających przeguby dłoni szczęknęły groźnie. Więzień uniósł ręce, zamierzając spuścić spętane żelazem pięści na głowę swego dręczyciela. Lecz w tej samej chwili ostrza włóczni wsparły się na jego grdyce. Wtedy znieruchomiał i przemówił zupełnie opanowanym głosem. — Dopełnię zemsty, gdy nadejdzie moja godzina. Teraz jest jeszcze za wcześnie... Lecz gdy czas się wypełni, dokonam tego... — Mówił chropowatym dialektem stygijskim i choć usiłował zachować pozory, słychać było tłumioną wściekłość, przebijającą się przez powłokę udawanego spokoju. — ...a ty nie zdołasz zatrzymać piasku w klepsydrze — zakończył z pasją. Odwrócił się ku ścianie z freskiem przedstawiającym Seta przyjmującego procesję z darami i splunął na boga. Strażników zatkało ze zdumienia i zgrozy. Potem jeden z nich powolnym ruchem wyciągnął miecz. — Powstrzymaj ich! — krzyknęła Nehebeka. — Jeśli tego nie zrobisz, twoi ludzie go zarżną. — On bluźni... — zauważył Tothapis. — Lecz kara jest zawsze lepsza niż śmierć... — odparła kapłanka. — Trupa nie można nawrócić... poza tym potrzebujemy tego człowieka. Potrzebujemy go dla Pana Świata Podziemnego. Tothapis skłonił się sztywno, po czym wykonał ten sam gest, którym wywołał wizję w kącie komnaty, i zakrzyknął donośnie: — Zaniechajcie zemsty! Zostawcie go w spokoju! On zostanie złożony w ofierze! Strażnicy usłuchali wezwania. Niechętnie odstąpili od Johanana, który wyzywająco uśmiechnął się do bezsilnych prześladowców. Tothapis jednym ruchem ręki zakończył wizję. — Co z nim zrobimy? — zapytał po chwili. Nehebeka drgnęła i uśmiechnęła się tajemniczo. — Zrobię z nim to, co powinnam zrobić, panie. Przygotuję go na nasz użytek. — Jak? — Pozwólcie mi zabrać go do Monticore. Tam zajmą się nim jak należy: wykąpią go, namaszczą wonnymi olejkami, ubiorą w odświętne szaty i ugoszczą sutą kolacją zakrapianą tęgim winem. Potem ułożą w miękkim łożu w eleganckiej sypialni, gdzie powietrze jest chłodne i przesycone subtelnymi aromatami. Jeśli będzie się opierał, jak głupi, młody kozioł, powierzę go z powrotem waszej pieczy. Sądzę jednak, że wszystko pójdzie po mojej myśli i w ten sposób osiągniemy znacznie więcej niż przy pomocy prymitywnych tortur. Tothapis zgrzytnął zębami, a ponieważ nie mogło to starczyć za odpowiedź, rzeki nie bez złośliwości: — Niczym mnie nie zaskoczyłaś, pani. Wiedziałem, że tak będzie. Niech się stanie wedle twego życzenia. Pochylił się ku Ramwasowi. — Jesteś człowiekiem, któremu można zaufać... mam nadzieję