Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Skinął głową: — Skacz, Ilmarze złodzieju. Stałem jak wryty. Strażnik z idiotyczną troską dodał: — Skacz, tu jest nisko. Jak Siostra zechce, nie rozbijesz się. Obejrzałem się na ochroniarzy i zrozumiałem — jeszcze chwila i po- mogą mi. — Święci bracia, przecież Pasierb Boży kazał mi czytać Pismo Święte, modlić się — wpadłem na koncept. — Tak nie można... Konwojenci popatrzyli na siebie. Ale strażnik zatrząsł się, jakby dostał dreszczy: — Nie wolno! Nie wolno! — Zapytamy Pasierba Bożego, co zrobić — zdecydował jeden z nich — a na razie skacz. — Poczekajcie, poczekajcie! — zakrzątnął się strażnik. — Przecież to nie jest jego! Wyciągnął rękę do mojego płaszcza, wyraźnie chcąc go ze mnie zedrzeć. Nie wstydziłem się nagości, nie o to mi chodziło, ale nie miałem i. ao.%[ qz najmniejszego zamiaru siedzieć w celi nago! W końcu moje ubranie mi zabrali! Kolanem uderzyłem strażnika w krocze i rozkołysałem się z całych sił, po czym opuściłem nogi w czeluść i zawisłem na rękach konwojentów. Święci bracia nie chcieli mi towarzyszyć, rozwarli palce i spadłem. Rzeczywiście nie było głęboko. Może ze trzy metry. I nawet udało mi się tak skoczyć, żeby nie odbić sobie pięt. Przeturlałem się po kamiennej podłodze i wstałem. Na górze, w jasnym otworze włazu widać było dwie zatroskane fizjo- nomie, do których po chwili dołączyła trzecia. Strażnik sapał i mamrotał coś o zbójach przez Boga przeklętych. — Zdejmij płaszcz i rzuć na górę — zażądał. — Zaraz, zaraz, już zdejmuję — odpowiedziałem, rozglądając się po- spiesznie. Światła to już mi na pewno nie zostawią, muszę się przynaj- mniej zdążyć rozejrzeć. Cela była nieduża. Trzy na trzy — prawie sześcian. Ściany i podłoga z solidnych, kamiennych płyt. Czyli nie wydłubię kamienia i nie przekopię przejścia... W jednym kącie dziura w podłodze, nieduża, wielkości dłoni. Nad nią, w ścianie, mały otwór, z którego nieprzerwanie sączy się woda, spływając do dziury. W przeciwnym kącie sterta trocin — właśnie trocin, drobnych i chyba nawet czystych. Nieźle wymyślone. Oto woda do mycia i ubikacja jednocześnie. A oto łóżko — i to takie, że nie sposób użyć go jako drabiny. Bez drabiny do sufitu nie dosięgnę. Po suficie się do luku nie doczołgam. Rosyjska ciemnica, jednym słowem. — Płaszcz! — krzyknął strażnik. — Oddaj płaszcz, zbóju! Muszę się z niego rozliczyć! Płaszcz! — Pismo Święte, lampa karbidowa i kilof! — odkrzyknąłem. Strażnik splunął ze złością w dół i zaczął zasuwać drewnianą kratę, chociaż nie było takiej potrzeby. — Może by go nie karmić, dopóki nie odda... — zaproponował pół- głosem jeden z konwojentów. — Nie wolno! — wykrzyknął strażnik ze szczerym bólem w głosie. — Zbój przeklęty! Czegoście nie trzymali? Czyli nie będą mnie morzyć głodem... Dobrze. — Niech się udławi tym płaszczem! .— A jeśli się naprawdę udlawi? Glosy już się oddalały. A razem z nimi s'wiatlo pochodni. Usiadłem na podłodze, przesunąłem dłonią po kamieniu. Czysto, za- skakująco czysto. Widać, że umyto celę po poprzednim więźniu. Na wszelki wypadek podszedłem do sterty trocin i powoli przesypa- łem je między palcami. Niczego. Ani zapisków krwią na kawałku materia- łu, ani ukrytego narzędzia do dłubania w ścianie... — Aleś teraz wpadł, Ilmar — powiedziałem sam do siebie. — Aleś wpadł... Bardzo powoli — nie miałem się już dokąd śpieszyć — poruszałem się po obwodzie celi. I wszędzie, gdzie tylko dosięgnąłem, obmacywałem ścia- ny. Wszystkie kamienie były mocno, trwale osadzone. Nie znalazłem też żadnych wydrapanych informacji. Zresztą, czym mieliby je wydrapywać, skoro do celi wrzucają na golasa? Paznokciami? A może wyrwać sobie ząb i spróbować nim pisać? Nie da rady, nie ma na świecie zębów mocniej- szych od granitu. Pół godziny później nie zostało mi już nic do obmacywania. Złożyłem ręce tak, że utworzyły czarkę, podstawiłem pod sączącą się leniwie wodę. Siostro Orędowniczko, spójrz na mnie, pokrzep, naucz... Woda była smaczna, czysta. Wodociąg w celi — niesłychany luksus. Zresztą, czy jest na świecie ktoś bogatszy od Świętego Kościoła? Chyba że Władca... Ale i to nie na pewno. Poszedłem z powrotem do mojego „łoża". Usiadłem, skrzyżowałem nogi, zagarnąłem pod siebie jak najwięcej trocin. Dobra, celę już zbada- łem. Siostra nie poskąpiła umiejętności orientowania się w ciemnościach. Co tam, nie w takich opałach bywałem... Potrząsnąłem głową, sam sobie tłumacząc, że nie mam racji. W takie tara- paty się jeszcze nie pakowałem. Egipskie grobowce, kirgiskie kurhany, sak- sońskie podziemia — wszystko od dawna było opustoszałe. Jedynymi prze- szkodami są tam podstępne, ale oklepane pułapki. Poza tym nie wchodziłem tam nago, miałem liny, lampy, inne wyposażenie. A to jest więzienie. Cela, w której będę siedział do końca życia, jeśli nie uda mi się z niej wydostać. Więc co my tu mamy? Po ścianach nie wejdę. Do włazu nie doskoczę. No tak, mam przecież płaszcz. A z jedwabnego płaszcza można zrobić dobry sznur. Oto moje wyposażenie, oto broń... Sznur. Ciężarka nie mam, haka nie mam, ale chyba można coś wymy- ślić? Można? Czyli tak: rzucam sznur, zaczepiam o kratę, podciągam się... Na zewnątrz rozległ się hałas. Wstałem, zamrugałem, gdy na koryta- rzu pojawił się żółty, drżący odblask. Jak szybko oczy odwykły od światła! — Dalej, dalej... Głosy, dużo głosów. Miarowe, równe kroki. Sześciu ludzi. Klapa odsunęła się z łoskotem. Strażnik zajrzał do środka, za jego ple- cami majaczyły kamienne twarze konwojentów. — Ilmarze złodzieju! — zawołał groźnie strażnik. — Jeśli natychmiast nie oddasz płaszcza dobrowolnie, spuścimy drabinę i odbierzemy go siłą... Masz ci los, a ja właśnie zacząłem obmyślać ucieczkę... — Święci bracia, zlitowania! — wykrzyknąłem żałośnie. — Tu jest zimno, umrę! Zostawcie mi ubranie, święci bracia! Nawet Zbawiciela straż rzymska nie traktowała tak okrutnie! — Nie jesteś Zbawicielem, Ilmarze złodzieju. — Strażnik był nieugię- ty. — I nie ma co mówić o okrucieństwie, ludzie po pięćdziesiąt lat w takich celach żyją! Płaszcz! — Jeszcze z nim dyskutuje... — rzucił któryś ze świętych braci. — A tamten będzie kalać swoim brudnym językiem imię Zbawiciela! Zaczy- namy... Zaczęto spuszczać drabinę. Tylko mi połamanych żeber brakowało! W jednej chwili zdarłem z siebie płaszcz, zwinąłem i cisnąłem w górę — pro- sto w twarz strażnika. — Zabierzcie go sobie! Dranie! Dla pełni efektu powinienem łzę uronić, żeby ich do końca przekonać o mojej wrażliwości, ale nie chciało mi się płakać