Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Oświetlone okna mijały mnie jak dni mego życia, jedno po drugim – i znikły. Wciągnąłem Lucy, potem pomogłem Karen. Jej adidasy szurały na pokrytej rdzą barierce, drżała, biały sweter w wypukły wzór był usmarowany brudem. – Dokąd teraz? – zapytała mnie. – Znam drogę – oświadczyła Lucy. Weszła na tory i zaczęła iść w kierunku tunelu, przeskakując z jednego brudnego podkładu na drugi. – Lucy! Zejdź z toru! – krzyknąłem. Odkręciła głowę, roześmiała się i pobiegła. Puściłem się za nią i złapałem ją za rękę. – Zejdź z toru, Lucy. Może nadjechać pociąg. – Jesteśmy prawie na miejscu – powiedziała nie przestając się uśmiechać, a w jej głosie nagle pojawiły się gardłowe, ochrypłe tony, jakby mówił Misquamacus. – Tu się urodziłem. Natukko. Tu po raz pierwszy ujrzałem światło dnia. Wydało mi się, że słyszę nadjeżdżający pociąg, spojrzałem szybko, ale czeluść tunelu pozostawała czarna. – Chodźmy. – Lucy ruszyła znowu w stronę tunelu. Weszliśmy do niego, a z zewnątrz wciąż dolatywał szum pojazdów, charakterystyczny dla godzin szczytu, gdzieś z daleka słychać było dźwięk syren. Zwyczajne, codzienne hałasy. Ale ja, rozglądając się wkoło, nadsłuchiwałem, czy nie rozlegnie się szczęk i łoskot pociągu, chociaż mówią podobno, że robotnicy kolejowi nigdy nie słyszą właśnie tego, który ich zabija. – Tutaj – wskazała Lucy palcem na ziemię, przystając ledwie parę stóp od wejścia do tunelu. – Święte miejsce, gdzie się urodziłem – oświadczyła, a jej głos brzmiał triumfalnie. – Nadszedł już czas. Prawdopodobnie nadszedł, chociaż nie sposób było dojrzeć księżyca. Staliśmy z Lucy pośrodku torów patrząc jedno na drugie. – Co teraz? – zapytałem. Przymknęła na chwilę oczy, a kiedy je otworzyła, żarzyły się intensywnym błękitem. Powoli, jakby ktoś się podnosił z łóżka, wyłaniał się za nią wprost z torów kolejowych cień, rósł w mroczną, przerażającą postać kogoś bardzo wysokiego, wręcz nienaturalnie wysokiego, z głową przystrojoną czaszkami i wężami. Lucy klasnęła w dłonie. Pozwólcie, by duch księżyca mi pomógł! Pozwólcie, by czas się poruszył, a noc wstrzymała na moment oddech! Duchu wiatru, spraw, by dusza uleciała z tego oto mężczyzny w ciało tej oto kobiety i pozostała w niej na zawsze, niech odtąd żyją razem w jednym. – Co? – zapytałem. – Czego tu do cholery próbujesz? Nie masz prawa osadzić mojej duszy w ciele Karen! Wolisz zostać karaluchem albo kawałkiem drewna? Daję ci, czego zawsze pragnąłeś. Bliskość, o jakiej inni kochankowie tylko marzą. – Dwie dusze w jednym ciele? Zwariujemy w pięć minut, bez dwóch zdań! Po raz ostatni czynię akt litości. – Nie ma w tobie ani krzty litości. Chcesz się zemścić na nas wszystkich naraz. Także na Lucy, pozbawiając ją mamusi i tatusia. Zostawisz ją z wywrzaskującym szaleńcem, którego wezmą pod klucz. Przymknęła żarzące się niebieskie oczy jakby na znak, że nie zamierza dyskutować dalej. Duchu księżyca, twój sługa oddaje ci cześć i prosi: zatrzymaj dla mnie noc na pięć wolnych uderzeń serca. Duchu wiatru, wywiej jego duszę z ciała i pozostaw je puste. Pozwól mu znaleźć schronienie w ciele tej kobiety; dwie dusze w jednej ziemskiej powłoce. U wylotu tunelu zapadała noc coraz głębsza, wiatr się wzmagał. Strzępy gazet i opakowania gumy do żucia unosiły się z torów wraz z kłującymi drobinami piasku. Poprzez łomot wichury słychać było wrzeszczącą piskliwie w niepowściąganej furii Lucy: Duchu wiatru, wywiej z tego człowieka duszę! Pozostaw jego ciało puste! Duchu księżyca! Rozkaż nocy powstrzymać oddech! Z początku wydawało mi się, że nic się nie wydarzy. Duch Misquamacusa był niezwykle osłabiony, a jego fizyczna obecność przejawiała się w postaci zaledwie czteroletniej dziewczynki. Ale nagle ciemność zgęstniała. Jak w momencie, gdy człowiek ma zemdleć. Tylko że ja nie miałem zemdleć; byłem w pełni świadomy tego, co się dzieje. Lucy mówiła teraz wolno, niewyraźnie. Duuuuchuuu wiiiaaatttruuu... Przestałem w końcu cokolwiek rozumieć, wreszcie zamilkła. Zapanowała kompletna cisza, nikt z nas się nie ruszał. Właściwie nic się nie poruszało. Nawet kawałki gazet trwały zawieszone nad torami w powietrzu. A jednak Misquamacus tego dokonał. Na chwilę uwięził czas. Dwie rzeczy zdarzyły się naraz. Poczułem dziwne szarpnięcie w głowie, zupełnie jakby ktoś usiłował wyrwać mi cały mózg. Nagle przypomniało mi się to, co usiłowano ze mnie wyrugować. Dzieciństwo, szkolne lata, pierwszy ukochany pies; mama, ojciec, wujek Jim; wygłupy i ryki śmiechu na moje piętnaste urodziny; wycieczki rowerowe, gra w baseball; dziewczynki w nakrochmalonych haleczkach, dziewczyny w kostiumach plażowych w różową kratkę; wyjazdy na Coney Island i Brighton Beach; słońce, wata cukrowa na patyku, burze z piorunami – obrazy jak kolorowe pocztówki wsysane przez olbrzymi odkurzacz. Dusza ze mnie uchodziła, dobry Boże, umierałem. I druga rzecz: zbliżał się pociąg, jego światła odbijały się w szynach. W jednej sekundzie zastygł w zatrzymanym czasie, ale wiedziałem, że ruszy znowu i runie na Lucy, gdy tylko Misquamacus owładnie moim ciałem. I to dopiero dopełni zemsty tego sukinsyna: uwięzi nas w jednym ciele i zabije naszą córkę. Wyciągano mi duszę z ciała i cokolwiek bym przedsięwziął, nie miałem gwarancji, że się uda. Mogłem podbiec do Lucy i zepchnąć ją z toru, ratując tym samym i Misquamacusa. Mogłem się pogodzić ze swym losem, pozwolić na transformację i żyć dalej w chaosie szaleństwa. Albo – mogłem przypomnieć sobie, co mi przekazał Śpiewająca Skała przez dziewczynę w bibliotece: „Komputery są pana przyjaciółmi”. Moimi przyjaciółmi. Wywlekano mi duszę z ciała, jak wywleka się wnętrzności z dorsza. Było tak, jakbym umierał, a właściwie gorzej, bo wiedziałem, że żyję. Wznosiłem się, dryfowałem, patrzyłem na swoje ciało stojące na torach, na Lucy obok, z wyciągniętymi ramionami i płonącymi oczyma, na mroczny, górujący nad nią cień Misquamacusa. Opuściłem ciało. Było to najdziwaczniejsze doznanie, jakiego doświadczyłem w całym moim życiu. Byłem przytomny, całkowicie świadomy i oddzielony od samego siebie; nic nie ważyłem, płynąłem w powietrzu, nie miałem w sobie ani grama materii. Wiatr ogarnął mnie, pochwycił jak kodaka. Zawirowałem i skręciłem w kierunku Karen; manitou wiatru kierowało mną, jak chciał Misquamacus. Stała bez ruchu, oparta plecami o ścianę, zastygła w czasie, podobnie jak cała Park Avenue. Podmuch miotał mną coraz bliżej i bliżej niej, choć próbowałem się obrócić, odwirować od niej. Jeśli wejdę w jej ciało, oszalejemy oboje i w końcu czeka nas śmierć, o jakiej nawet schizofrenik nie ma pojęcia. „Komputery są pana przyjaciółmi”. Zakręciło mną jeszcze raz i zobaczyłem nieruchomy pociąg