Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Wyglądały długonogiego wroga. Czuwały, by — zrobiwszy błyskawiczny obrót o 180° — dać celny strzał w... wodę! Właśnie między plamami zieleni zawachlował biało-czarnymi skrzydłami bociek, maciuś, sykacz, klekotka, ozdoba wsi. Dudek przemknął nad strużką. Polatywały motyle. Brzęczały trzmiele, pszczoły i muchy. Zając pokicał ~w głąb łąki, pod krzewy łoziny. Od chojniaków zawabił melodyjnie jarząbek. Brzęczenie tysięcy owadzich Honek wypełniało upalną, duszną atmosferę letniego dnia. Brunek, korzystając z wolnego czasu, rozważał sprawę kłusownictwa w lasach karpiowskich i okolicznych. Rozmawiał przed chwilą z ciotką na ten temat. Jeśli chodzi o Kaziucia, słysząc o nim same superlatywy, powinszowała Brunkowi dobrego przyjaciela. Jednak dorzuciła: — Będę musiała sama go poznać. Co do Tułacza — powiedziała — zadecyduję wkrótce. — A więc to nie Czarny był tym, który pustoszył las — myślał Brunek. — Są nimi: Tułacz, dziwny człowiek (o którym, jak się okazało, sam Kaziuć mało wie), no, i... mój waleczny przeciwnik z pamiętnej nocy. Ci dwaj drzewa nie biorą: sam Huk to powiedział, a nie ma żadnych podstaw, by mu nie ufać. Drzewo rąbią zapewne chłopi z okolicznych wiosek: tego materiału zawsze im w gospodarstwie za mało. Co do Kaziucia — nie trudno będzie go przerobić na współczesnego myśliwego. Ale nie wiadomo, czy Tułacz zgodzi się dobrowolnie na ograniczenie jego stosunku do lasu? 12* 179 Co prawda, już w tym kierunku apostołuje Kaziuć, ale czyż można przewidzieć, jaki będzie rezultat? Ciekaw jestem, co to za człowiek. Taki samotny, mądry, niesłychanie obyty z życiem lasu; Kaziuć nie ma dlań słów podziwu. Przecież to „on" potrafił przez dziesięć lat „nabijać w karafkę" wszystkich okolicznych leśników i myśliwych. On, po prostu — zjawa, legenda, duch puszczy; traper to, wygnaniec czy dobrowolny więzień lasów i jezior? Tyle cudów opowiadał o nim Huk — wprost niesłychane! Opowieści przyjaciela dotyczą pobytu Tułacza w tutejszej puszczy. A co robił on „przedtem", kim był, jaką rołę odegrał w życiu ludzkim, społecznym? Dlaczego schronił się w sercu lasów? Czyż nie ma w nim żadnego podobieństwa z nami. Z Kaziuciem, ze mną, z tysiącami innych kolegów?" Skręcił w prawo, w stronę Wilczych Dolin. Postanowił odwiedzić dzisiaj zaścianek Jana. Pod wpływem piękna natury w serce jego wstąpiła ufność. Wierzył, iż da się unormować sprawę kłusownictwa. Po „zdobyciu" Kaziucia czuł w sobie dumę, ale nie upajał się nią do tego stopnia, jak wtedy, po strzale do Szarego Cienia, gdy udało mu się uwolnić od nieuchwytnej zmory leśne życie, a przy tym wygrać turniej z tyloma łowcami i gajowymi. Cieszył się teraz, że likwiduje mordowanie zwierzyny, że ocala zwier zostań Karpiowskiej Puszczy, i przez to sprawia radość Janowi z Wilczych Dolin, którego w miarę wieku coraz bardziej prześladował koszmar myśli o wrogach lasu. Owszem, Brunek uświadamiał sobie to wszystko i radował się, że jest na coś przydatny, ale już nie ponosiła go dawna próżna duma i fałszywa ambicja. Wyrósł z tego. Kiedy wstąpił na sosnowe wzgórze, uszu jego doleciało hukanie. 180 — Widocznie chłopcy wiejscy — pomyślał. Uszedł z kilkadziesiąt kroków i, dostrzegając wśród drzew zbliżających się, przystanął w gąszczu za pniem grubego drzewa. Szli drożyną: Mieczuk i Wićka z Dawciun, znał ich — bywali w leśnictwie w sprawie drzewa. Dookoła stał wysoki, ciemny las. Powietrze pachniało żywicą. Pszczoły brzęczały na leśnych dzwonkach. Czasami motyl mignął między zielenią. Chłopcom było wesoło. Śmiali się, śpiewali piosnki, szczypali się nawzajem w zadki, hukali — aż echo dudniło w dalekich głębinach puszczy. Brunek oburzył się na taki brak uszanowania dla życia lasu, lecz zaraz się zreflektował — rzecz charakterystyczna, obecność w puszczy chłopów nie w takim stopniu płoszy zwierza co obecność „miastowych". Gdy chłopcy mijali pień grubej, chropowatej sosny, wiewiórka zrzuciła na nich wyłuszczoną szyszkę; spadła akurat Mieczukowi na głowę, odbiła się jak groch od bębna i potoczyła na murawę. Roześmieli się obaj z „dowcipasów" zwierzątka, wypatrzyli je na wysokim konarze i klaskaniem dłoni chcieli spłoszyć. Ruda akrobatka nastawiła uszy, przekrzywiła główkę, pochyliła ją w dół i patrzyła się ciemnymi oczkami na rozbawionych łobuzów. Nie bała się — nic a nic. Ba, okazywała najwyraźniejszą chęć do wspólnej zabawy. Poszli dalej