Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Jeśli patrzyło się uważnie, niemal codziennie można było zobaczyć, jak tańczą na porannym niebie – często jeden lub dwa, rzadziej całe stado. Na ogół nie latały nad wodą. – To złoto przyciąga je najsilniej? – zapytał Rap swego sąsiada, postarzałego fauna o krzywych zębach, którego imię brzmiało Shyo S’sinap albo jakoś tak. Stary skinął głową tak energicznie, że obwisła skóra jego chudej szyi i rzadka bródka zatrzepotały w powietrzu. – Powiadają, że smoczysko wyczuje złoty pierścionek na odległość trzydziestu mil. Gathmor opisał ładunek Krwawej Fali. Jego audytorium zareagowało całkowitym niedowierzaniem. Taka ilość złota powinna ściągnąć potwory z całego obszaru Smoczej Ziemi. Niekiedy latały nad wodą, a statek pełen skarbów stanowiły wystarczający pretekst. Rap pomyślał, że szczęście Kalkora najwyraźniej chroni go nawet przed smokami. – Mogłoby wystarczyć parę porządnych garści – oznajmił z namaszczeniem Shyo. Rap zachichotał nad kawałkiem orzecha kokosowego, który ogryzał. – Ale nie masz nic takiego pod ręką? Stary podniósł swe zmarszczki w uśmiechu, pozwalając, by rzucane przez ognisko cienie przemknęły po jego twarzy pokrytej zrogowaciałą, brązową skórą. – Kiedyś miałem. Pewnie ze trzydzieści lat temu – z satysfakcją zauważył niedowierzanie Rapa. Zachichotał. – Pracowałem w kopalniach złota! Rap spojrzał przelotnie na wyblakłe numery wypalone na kościstym ramieniu. Potem popatrzył na sterczące żebra starego fauna oraz charakterystyczne dla tej rasy owłosione nogi, cienkie jak u pająka. Powiódł wzrokiem po stojących na granicy mroku, rozwalających się ruderach – I to jest lepsze? – Wolność, chłopcze! – Nie można się najeść wolnością. Nie ogrzejesz się nią w nocy ani nie wyleczysz dzieci z... – Czy widziałeś kiedyś, jak zamęczono kogoś pracą na śmierć, jako przykład dla jego towarzyszy? – zapytał stary, charcząc cicho. – Czy patrzyłeś, jak twój najlepszy przyjaciel umiera z powodu wstrząsu wywołanego kastracją? Rap potrząsnął głową. Jego słowa były nieprzemyślane. Faun odsłonił pochyłe kołki w swych ustach. – Albo poproś Nagg, żeby ci opowiedziała, jak to było, kiedy hodowano ją na rozpłód, by rodziła kundli do pracy w kamieniołomach. Ten tam to Harkor... kości w jego plecach się pozrastały. Widzisz jakie ma pochylone ramiona? To robi z człowieka niewolnicza praca. – A co z innymi? Nie wszyscy byliście niewolnikami. – Nie. O, to jest Srapa. Zabiła faceta, który ją zgwałcił. Pochodził z dobrej rodziny, a ona nie, więc musiała zwiewać. Kiedy tu trafiła, była z niej prawdziwa piękność – stary westchnął. Potrząsnął głową. Zaprzestał wskazywania palcem. Przez chwilę wpatrywał się tylko w ogień. – Dała mi kiedyś syna. Zanosiło się, że będzie wyglądał tak, jak ja, kiedy... Ale umarł. Mamy tu oczywiście złodziei. Z jakiegoś powodu łatwiej o uczciwość, gdy nie cierpi się głodu. Wdowy. Niechciane konkubiny i kłopotliwych bękartów. Zbuntowani żołnierze? Mamy kilku takich. Wredny setnik jest gorszy od złośliwego nadzorcy, chłopcze, bo nie musi się martwić o to, ile pan za ciebie zapłacił. Rap otarł czoło. Miał ochotę cofnąć się trochę od żaru ogniska, lecz sprawiłby wtedy wrażenie, że odsuwa się od cuchnącego staruszka. – Macie tu też syrenę? – Niech mnie Zło rozerwie! Skąd o tym wiesz? Masz zamiar zostać na stałe? – Nie. Shyo spojrzał na niego wilkiem. – To jedyny sposób, żeby się załapać. – Nie o to mi chodziło! – krzyknął Rap, głośniej niż zamierzał. – Na pewno? Stary wyglądał na rozgniewanego. Patrzył podejrzliwie. – Chciałem się tylko dowiedzieć, dlaczego tu trafiła. – Z tego samego powodu, co cała reszta, oczywiście! Została tu, bo gdzie indziej jest gorzej. Trafiła do nas przypadkiem, ale została, bo tutaj jest lepiej. – Jakim przypadkiem? Usta Rapa zadały pytanie, zanim zdążył je powstrzymać. To nie był jego interes. Nigdy dotąd nie widział syreny i odczuwał naturalną ciekawość. Ta nie była już młoda, lecz sposób, w jaki zabawiała się ze swymi opiekunami w najdalszej z chat, sugerował, że w starych opowieściach kryje się dużo prawdy. – Jej statek się rozbił. Jej i jej męża. – Był trytonem? – Oczywiście. – I co... – Paru zazdrosnych mężów zadźgało go nożami już pierwszej nocy. – A więc to jest prawda? – Oczywiście – Shyo zachichotał nagle. – Czy nigdy nie słyszałeś, jak legiony po raz ostatni usiłowały dokonać inwazji na wyspy Kerith, jeszcze za panowania Emthara? Oczywiście to nie była pierwsza próba, ale jakiś bystry trybun wykombinował sobie, że może im się udać, jeśli zabiorą ze sobą wystarczająco dużo markietanek. Oczywiście wydarzyło się coś dokładnie przeciwnego i... Rap słyszał już liczne wersje tej historii w Durthingu i nie miał ochoty słuchać więcej na ten temat. Z reguły przytaczano tę opowieść, gdy tylko konwersacja dotykała kwestii nieodpartej atrakcyjności Ludu Morza. Potem zauważył, że Gathmor znowu przepytuje starą Nagg i spiera się z jej odpowiedziami. Choć robił się coraz bardziej senny, usiłował śledzić rozmowę. Starucha zapewniała, że rozbitkowie z łatwością mogą dotrzeć do Puldarnu. Może za trzy dni wędrówki. Wystarczająco daleko, by poczuć głód, ale nie na tyle daleko, by z jego powodu umrzeć. Gathmor zapytał ją ostrożnie o drogę morską. Nagg odparła, że jest ona nadzwyczaj niebezpieczna. Smocze Morze słynęło z wysokich pływów. Brzegi były bardzo skaliste. Nie, Gathmor i jego przyjaciele powinni ruszyć na piechotę. Oczywiście, że pójdą na piechotę – pomyślał sennie Rap. Tak zapowiedziała wnęka. Gathmor upierał się, że nie mogą wędrować na bosaka. Trzy dni w słońcu bez jedzenia i tylko z odrobiną wody... wreszcie Nagg obiecała, że zdobędzie dla nich ubrania. Szaty – pomyślał Rap, ziewając. – Czarną, zieloną i brązową. To będą proste stroje – jak zaznaczyła Nagg. – Zwykłe togi z surowego materiału produkowanego przez kobiety. Niemniej ochronią ich przed słońcem, wiatrem i cierniami. Rap zastanowił się, czy szaty, kiedy się już pojawią, obudzą wspomnienia Jalona o wnęce. Wspomnienia Jalona o wspomnieniach Sagorna. Żałował, że Gathmor nie wyraził odrobinę więcej wdzięczności. Ci biedni rybacy nie musieli obdarowywać nieznajomych nawet uśmiechem. Jotnarowie nie znaczyli dla nich wiele, ponieważ tubylcy nie mieli do stracenia nic poza samym życiem, a Rap nie był pewien czy zależałoby mu na nim zbytnio, gdyby musiał je spędzać w tym miejscu