Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Słońce mocno przypiekało, a wiatr dmuchał rześko, wzdymając szeregi fal. „Kittiwake” szarżowała na spienione bałwany z zapalczywością godną wojownika, łapiąc chciwie porywczy wicher w wielki żagiel. Jedna z przepowiedni Eanesa nie sprawdziła się. Na morzu zdrowie dopisywało mi w takim samym stopniu jak na lądzie. Często o nim myślałem, gdy fale przełamywały się nad statkiem, przemaczając nas do suchej nitki. Pochylone przy burtach sylwetki naszych tarczowników niebawem zaczęły być stałym elementem krajobrazu. Tam właśnie zwykli pozbywać się zawartości żołądków - prosto w morską kipiel, ku szczeremu zdumieniu kapitana L’ura i pozostałych żeglarzy. Wśród ogarniętych niemocą znalazł się również Cassini, co sprawiło widoczną przyjemność Janoszowi. Choroba morska, śmiał mi się Janosz do ucha, nie reagowała na zabiegi maga. Traktowałem to jako naprawdę dobry żart, szczególnie że nigdy w życiu nie czułem się tak zdrowo i dobrze. Rosłem w siłę z każdą przemierzoną milą morską, która zbliżała nas do portu Redond. Krew tętniła mi w żyłach pragnieniem przygody i opuściły mnie wszelkie myśli dotyczące Greifa. Jeśli chodzi o Eanesa, obiecałem sobie solennie, że jego śmierć będzie dla mnie nauczką, choć szczerze przyznaję, że nie bardzo wiedziałem, jakie wnioski powinienem z niej wyciągnąć. W głębi serca to właśnie jemu dedykowałem tę ekspedycję, obiecując bogom tłustą owcę w ofierze zaraz po powrocie, a wspomnienie o nim umieściłem skrzętnie w mojej szkatułce tragedii, wraz z Halabem i matką. Jest czymś zupełnie normalnym, że każdy podróżnik, poszukujący nowych lądów, zwraca - przynajmniej na początku - niewielką uwagę na swych współtowarzyszy. Każdy widok ujmuje nowością i odmiennością, przyćmiewając zachowania i nawyki kompanów, więc naprawdę trudno mi powiedzieć, co robili w ciągu tych dni pozostali uczestnicy wyprawy. Pamiętam wszelako, że Cassini leżał przeważnie w hamaku, złożony ciężką morską chorobą. Pamiętam narzekających żeglarzy, chociaż nie traktowałem tych utyskiwań zbyt poważnie. Niewiele wspomnień zachowałem o tarczownikach z naszej eskorty, z wyjątkiem jednego faktu. Mianowicie setnik Maeen uparcie izolował ich od załogi statku, wymyślając nieustannie jakieś drobne prace, oczywiście w przerwach pomiędzy ćwiczeniami. Pamiętam, że Janosz chodził zatopiony we własnych myślach, dumając nad mapami i jakimiś tajemniczymi skrawkami dokumentów. Dostrzegałem inne statki, ale wszystkie z oddali, jako że L’ur należał do ostrożnych kapitanów i nigdy nie zdecydowałby się na bezmyślne kuszenie piratów. Zastanawiałem się, jak chyba wszystkie szczury lądowe, skąd płyną i dokąd zmierzają. Przychodziło mi na myśl, że z pewnością nie obrały sobie za cel cudownej ziemi z moich marzeń i śmiałem się z ich mało ważnych nadziei. Kiedy jednak znaleźliśmy się na otwartym morzu, przestaliśmy widywać statki; zaprawdę niewielu śmiałków odważyłoby się na taką wyprawę, a ci, którzy poczynili te kroki podróżowali równie ostrożnie jak my. W nieprzeniknionej głębinie żyły najrozmaitsze stworzenia. Widzieliśmy wyskakujące ponad powierzchnię ryby, żółwie tak ogromne, że na ich skorupie zmieściłoby się kilku dorosłych mężczyzn, owady o odwłokach wielkości ludzkiej głowy i długich, wrzecionowatych kończynach. Dostrzegłem stworzenie dwukrotnie dłuższe od naszego statku, które wypluwało wodę z dziury umieszczonej na czubku olbrzymiego łba. Pomimo olbrzymiego cielska zwinnie umknęło przed naszym statkiem. Później zobaczyłem dwa ogromne ptaki - albo coś, co przypominało wyglądem ptaki - o szerokich skrzydłach i długich, ostrych dziobach. Lądowały raz po raz na ciemnym kształcie dryfującym pośród fal, skrzecząc w euforii i szarpiąc bezlitośnie krwawe mięso. Kiedy podpłynęliśmy bliżej, dostrzegłem, że były to szczątki jednej z tych tryskających fontannami wody bestii. Z boku stworzenia sterczało kilka harpunów. Pewnego dnia na powierzchni wody pojawił się olbrzymi, stary morski jaszczur. Najpierw żeglarze stwierdzili, że przyniesie nam szczęście. Kiedy jednak niestrudzenie podążał za nami, zmęczyli się jego widokiem i rzucali ponure spojrzenia za burtę