Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Gdy samochód wjechał w labirynt wąskich uliczek na południowy zachód od dworca, Bonnard spojrzał na siedzącego obok mężczyznę. 33 W jego ozdobionych długimi rzęsami zielono-brązowych oczach igrały promienie słońca wpadające do cienistego wnętrza taksówki. Prawie całą twarz przesłaniała mu haftowana złotem kufia pustynnego Beduina, mimo to widać było, że mężczyzna ma czarną, aksamitną skórę. Nazywał się Abu Auda i należał do plemienia Fulani z Sahelu z południowego krańca Sahary, gdzie sucha, nieprzystępna pustynia przechodziła w pasmo trawiastych równin i bujnej dżungli. Jego zielono-brązowe oczy mówiły, ze wśród przodków miał niebieskookich Berberów lub starożytnych Wandali. - Przywiozłeś? - spytał po arabsku. - Naam. - Bonnard kiwnął głową. Rozpiął mundur i koszulę, wyjął skórzany portfel wielkości koperty. Abu Auda uważnie obserwował każ dy jego ruch. Kapitan podał mu portfel i powiedział: - Asystent Cham- borda nie żyje. Co z tym Zellerbachem? - Zgodnie z oczekiwaniami nie znaleźliśmy żadnych notatek, cho ciaż szukaliśmy dokładnie - odrzekł Abu Auda. Arab nieustannie świdrował kapitana oczami, jakby chciał przeniknąć do jego duszy. Oczami nieufającymi nikomu i niczemu, nawet Bogu, do którego modlił się pięć razy dziennie. Czcił Allacha, lecz nie wierzył nikomu. Ponieważ Bonnard zdołał zachować kamienną twarz, Abu Auda przeniósł w końcu wzrok na portfel. Obmacał go pokrytymi bliznami, drugimi palcami i schował za pazuchę. Głos miał silny i wyważony. - Skontaktuje się z tobą. - Nie trzeba. Niedługo się z nim zobaczę. - Kapitan krótko skinął głową. - Każ mu stanąć. Beduin wydał rozkaz. Taksówka zatrzymała się przy chodniku i Bonnard wysiadł. Gdy tylko zatrzasnął drzwiczki, samochód odjechał. Kapitan doszedł do najbliższego rogu i ponownie wyjął z kieszeni telefon. - Jesteś? - Oui. Nie było żadnych problemów. Kilka sekund później przy krawężniku przystanął duży, czarny citroen. Otworzyły się tylne drzwiczki i Bonnard wsiadł. Luksusowy samochód zawrócił i powiózł go do biura, skąd przed spotkaniem z szefem Abu Audy musiał wykonać kilka telefonów. Odzyskując przytomność na schodach ewakuacyjnych gigantycznego szpitala, cały czas widział jeden obraz - twarz wykrzywioną w złośli- 34 wym uśmiechu. Twarz śniada, z czarnymi wąsami, czarnymi oczami i tryumfalnym uśmiechem, który znikał jak uśmiech kota z Cheshire. Te oczy.- Skupił się na ich wyrazie i na uśmiechu rozmywającym się powoli u stóp stromych schodów. Rozmywającym się, rozpływającym... Jakieś głosy. Po francusku? Chyba tak. Gdzie, do diabła...? - Co się stało? Monsieur? - Jak się pan czuje? - Kto pana napadł? Dlaczego pan... - Cofnijcie się, idioci! Nie widzicie, że jest nieprzytomny? Zróbcie miejsce, żebym mógł go zbadać. Jon gwałtownie otworzył oczy. Leżał na plecach na twardym betonie, widział szary cementowy sufit i wianuszek zatroskanych twarzy: pielęgniarzy, pielęgniarek, klęczącego przy nim lekarza, żandarma i kilku umundurowanych ochroniarzy. Usiadł i z bólu zawirowało mu w głowie. - Niech to szlag... - Musi się pan położyć, monsieur. Zadano panu silny cios w głowę. Jak się pan czuje? Smith nie położył się, lecz pozwolił, żeby lekarz zaświecił mu w oczy małą latarką. Wytrzymał to, choć z lekką niecierpliwością. - Czuję się świetnie, znakomicie - zełgał. W głowie łupało mu tak, jakby siedział tam ktoś z młotem pneumatycznym. I nagle coś mu się przy pomniało. Chwycił lekarza za rękę, ścisnął jąjak kleszczami, odepchnął latarkę i szybko się rozejrzał. - Gdzie on jest? Ten salowy, ten Arab. Dokąd pobiegł? Miał pistolet... - Nie tylko on. - Żandarm postukał w otwartą dłoń rękojeścią sig sauera. Miał nieufny, surowy wyraz twarzy i Jon wyczuł, że jeszcze tro chę i go aresztuje. - Kupił pan to tutaj, w Paryżu? Czy przeszmuglował przez granicę? Smith poklepał się po kieszeni. Była pusta. Dokumenty przepadły. - Ma pan mój portfel? - Żandarm skinął głową. - W takim razie wie pan, że jestem pułkownikiem armii amerykańskiej. Proszę wyjąć moją legitymację. Pod spodem znajdzie pan specjalne pozwolenie na posiada nie i noszenie broni za granicą. Na oczach podejrzliwie obserwujących ich pielęgniarek, pielęgniarzy i ochroniarzy żandarm wyjął legitymację. Po chwili powoli skinął głową i zwrócił Jonowi portfel. - I mój sig sauer, s 'U vousplait. - Jon schował broń do kabury i spy tał: - Ten salowy... kto to był? Lekarz podniósł wzrok. 35 - To był salowy? - Pewnie Faruk al-Hamid - rzucił jeden z ochroniarzy. - To jego piętro. - Nie, to nie był Faruk - nie zgodził się z nim inny. - Widziałem, jak biegł. To nie był Faruk - powtórzył. - Znam Faruka - wtrąciła pielęgniarka. - Tamten był znacznie wyż szy. - Wy spróbujcie rozwiązać tę zagadkę, a ja dokończę badanie - oznaj mił lekarz. - Jeszcze tylko chwila. - Zaświecił Smithowi latarką w jedno oko, potem w drugie. Jon z trudem zachował spokój. - Nic mi nie jest. - Tym razem nie kłamał. Myślał coraz trzeźwiej, coraz mniej bolała go głowa. Lekarz zgasił latarkę i przykucnął. - Kręci się panu w głowie? - Ani trochę. Lekarz wzruszył ramionami i wstał. - Jest pan lekarzem i na pewno zdaje pan sobie sprawę, czym grozi tego rodzaju uraz. Ale wygląda na to, że jest pan w gorącej wodzie kąpa ny. - Zafrasowany zmrużył oczy. - Widzę, że chce pan jak najszybciej stąd wyjść, i nie mam prawa pana zatrzymywać. Ale nie jest pan blady, ma pan czyste i wrażliwe na bodźce oczy i myśli pan chyba racjonalnie, dlatego tylko pana ostrzegę: proszę o siebie dbać i unikać wszelkich ura zów. Gdyby poczuł się pan gorzej lub ponownie stracił przytomność, niech pan natychmiast wraca. Wie pan, czym grozi wstrząśnienie mózgu. Nie mogę go wykluczyć. - Dobrze, panie doktorze. - Jon wstał