Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Znów mógł pracować, uczyć się, choć już bez dawnego zapału; sceptycyzm, wynikający z doświadczeń życia, a przedtem jeszcze wpojony przez wychowanie, opanował do reszty jego duszę. Stał się na wszystko obojętny. Minęły cztery lata i znowu poczuł się na siłach, by wrócić do ojczyzny, zobaczyć się z rodziną. Nie zatrzymując się ani w Petersburgu, ani w Moskwie przyjechał do O***, gdzieśmy się z nim rozstali i dokąd teraz prosimy łaskawego czytelnika, by znowu nam towarzyszył. XVII Następnego dnia po opisanych wyżej wypadkach, około godziny dziesiątej, Ławrecki wchodził na ganek domu Kalitinów. Na jego spotkanie wyszła Liza w kapeluszu i rękawiczkach. — Dokąd się pani wybiera? — spytał. — Na mszę do cerkwi. Dziś niedziela. — To pani chodzi do cerkwi? Liza w milczeniu, ze zdumieniem popatrzyła na niego. — Przepraszam panią — rzekł Ławrecki — nie to... nie to chciałem powiedzieć; przyszedłem się pożegnać z panią; za godzinę wyjeżdżam na wieś. — Przecież to niedaleko stąd? — spytała Liza. — Dwadzieścia pięć wiorst. Na progu domu ukazała się Lena w towarzystwie pokojówki. — Proszę o nas pamiętać — rzekła Liza i zeszła z ganku. — I pani też niech o mnie pamięta. Proszę panią — dodał — pani idzie do cerkwi; niech się pani przy okazji pomodli i za mnie. Liza zatrzymała się i zwróciła do niego: — Dobrze — powiedziała patrząc mu prosto w oczy — pomodlę się i za pana. Chodźmy, Lenka. W salonie Ławrecki zastał Marię Dmitriewnę samą. Pachniała wodą kolońską i miętą. Wedle jej słów. bolała ją głowa i noc spędziła niespokojnie. Przyjęła go jak zwykle uprzejmie, trochę roztargniona, i powoli się rozgadała. — Prawda — spytała — że Włodzimierz Nikołaicz jest bardzo sympatycznym młodzieńcem? — Jaki Włodzimierz Nikołaicz? — Panszyn. Ten, co był tu wczoraj. Pan mu się strasznie podobał. Powiem panu w sekrecie, mon cher cousin, że on po prostu szaleje za moją Lizą. No, cóż! Pochodzi z dobrej rodziny, zajmuje ładne stanowisko, jest mądry, ma tytuł kamerjunkra, więc jeżeli już taka wola boska... ja ze swej strony, jako matka, będę bardzo szczęśliwa. Odpowiedzialność, oczywiście, duża; niewątpliwie od rodziców zależy szczęście dzieci, a przecież trzeba jedno stwierdzić: dotychczas, źle czy dobrze, wszędzie i wszystko ja sama załatwiałam, bez niczyjej rady ani pomocy; i wychowywałam dzieci, i uczyłam je, wszystko sama... Teraz też kazałam przysłać mademoiselle od pani Bolus... Maria Dmitriewna jęła się rozwodzić nad swoimi kłopotami, staraniami, swoimi uczuciami macierzyńskimi. Ławrecki słuchał ją w milczeniu i obracał w rękach kapelusz. Jego zimne, ciężkie spojrzenie zmieszało rozgadaną damę. — A Liza jak się panu podoba? — spytała. — Lizawieta Michajłowna jest uroczą osobą — odparł Ławrecki, wstał, ukłonił się i poszedł do Marfy Timofiejewny. Maria Dmitriewna popatrzyła za nim niechętnie i pomyślała: „Ale niezgrabiasz z niego, chłop. Teraz rozumiem, dlaczego żona nie mogła mu dochować wiary." Marfa Timofiejewna siedziała u siebie w pokoju, otoczona swoim „dworem". Składał się on z pięciu istot, niemal jednakowo bliskich jej sercu: uczonego gila o grubej gardzieli, którego polubiła za to, że przestał gwizdać i nosić w dzióbku wodę, malutkiej, bardzo lękliwej i spokojnej psiny Roski, złego kota Matrosa, ruchliwej dziewięcioletniej dziewczynki o smagłej cerze, dużych oczach i spiczastym nosku, zwanej Szuroczką, oraz starszej już kobiety lat pięćdziesięciu pięciu, w białym czepku i krótkiej, brązowej kacabajce na ciemnej sukni. Kobieta owa nazywała się Nastasja Karpowna Ogarkow. Szuroczka była mieszczaneczką, zupełną sierotą. Marfa Timofiejewna wzięła ją do siebie z litości, tak jak i Roskę. Zarówno pieska, jak i dziewczynkę znalazła na ulicy: oboje byli chudzi i głodni, oboje mokli na jesiennym deszczu; o Roskę nikt się nie upomniał, a Szuroczkę nawet chętnie odstąpił Marfie Timofiejewnie jej stryj, wiecznie pijany szewc, który sam nie dojadał i nie dawał jeść bratanicy, tylko ją walił po głowie kopytem. Z Nastasją Karpowną Marfa Timofiejewna zawarła znajomość podczas pielgrzymki, w klasztorze; sama podeszła do niej w cerkwi (spodobała się Marfie Timofiejewnie dlatego, że — wedle jej słów — tak się „smakowicie" modliła), sama do niej przemówiła i zaprosiła ją do siebie na filiżankę herbaty. Od tej chwili już się z nią nie rozstawała. Nastasja Karpowna była kobietą niezwykle wesołą i łagodną, bezdzietną wdową z ubogiej szlacheckiej rodziny; głowę miała okrągłą, siwą, ręce białe i pulchne, ujmującą twarz o grubych, poczciwych rysach i nieco śmieszny, zadarty nos; uwielbiała Marfę Timofiejewnę, która też ją bardzo lubiła, chociaż sobie żartowała z jej kochliwego serca: Nastasja Karpowna czuła słabość do wszystkich młodych ludzi i mimo woli czerwieniła się jak dziewczynka słysząc najniewinniejszy żart. Cały jej kapitał wynosił tysiąc dwieście rubli w asygnatach; żyła na koszt Marfy Timofiejewny, ale na równej z nią stopie: Marfa Timofiejewna nie zniosłaby żadnej służalczości. — O, Fiedia! — zawołała, gdy tylko zobaczyła Ławreckiego. — Wczoraj wieczorem nie widziałeś mojej rodziny; przypatrz się, podziwiaj. Zebraliśmy się wszyscy na herbatę; pijemy dzisiaj dodatkową, świąteczną herbatę. Wszystkich możesz pogłaskać, tylko Szuroczka nie pozwoli się dotknąć, a kot. cię podrapie. Dzisiaj odjeżdżasz? — Dzisiaj — Ławrecki usiadł na niskim krzesełku. — Już się pożegnałem z Marią Dmitriewną. Widziałem również Lizawietę Michajłownę. — Nazywaj ją Lizą, kochaneczku. Jakaż to znowu dla ciebie Michajłowna! I siedź spokojnie, bo połamiesz krzesełko Szuroczki. — Szła do cerkwi — ciągnął dalej Ławrecki. — Czy rzeczywiście jest pobożna? — Tak, Fiedia, bardzo pobożna. Bardziej niż my oboje. — A czy pani nie jest pobożna? — wtrąciła sepleniąc z lekka Nastasja Karpowna. — Dzisiaj na ranną mszę pani me poszła, ale później pani pójdzie. — Właśnie że nie — sama pójdziesz; rozleniwiłam się, kochaneczko — odparła Marfa Timofiejewna — za bardzo sobie dogadzam herbatą