Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Chciał z nami pójść. Złapałem się za włosy z desperacji. Kociak siadł na skraju gościńca i zaczął się tylną łapą drapać pod brodą. Niech to zaraza! Zrobiliśmy tego dnia szmat drogi, a zanosiło się na to, że będziemy musieli wracać po własnych śladach, by oddać owo kosmate cudo prawowitemu właścicielowi. Jakoś nie bardzo mi się to uśmiechało. Już sama kradzież kota była głupia, ale oddawanie go - chyba jeszcze durniejsze. Lepiej, aby oberżysta myślał, że ten zwierzak sam gdzieś się zawieruszył, bez mojego w tym udziału. W końcu, ileż może kosztować taki kłębek kłaków, nawet sprowadzony z zagranicy? Z pewnością nie aż tak wiele. Pojechaliśmy dalej, ale kot kicał skrajem drogi za nami, co wyraźnie się Ourze podobało, bo bez przerwy się oglądała i chichotała. Wyglądało na to, że ten cholerny kot dołączył do mojego stanu posiadania zupełnie niezależnie od mych chęci. Na najbliższym popasie wlazł mi znów do torby, moszcząc się na zapasowej koszuli. Zacisnąłem zęby i postanowiłem go całkowicie zlekceważyć. Nie będę drania karmił, dotykał ani nawet patrzał na niego - może się zniechęci i powędruje sobie gdzieś. Eril udaje, że nie lubi tego kota. Kot udaje, że lubi nas, a naprawdę lubi Erilową torbę oraz resztki wędzonej ryby, jakimi go karmię. Wchodzę dla rozrywki w ten ciaśniutki umysł i oglądam świat kocimi ślepkami. Zwierzak nie jest jeszcze całkiem dorosły, więc lubi się bawić, a do tego okazał się szalenie ciekawski. Niewiele myśli mieści się w tym małym łebku: pobiegać, podrapać, głodny... niegłodny... coś szura, złapać! Właściwie przypadkiem zauważyłam, że mogę tak wpływać na tego kociaka, żeby robił to, co ja chcę. Podsuwałam mu drobne, nienatrętne sugestie, a on chyba uważał, że sam wpada na rozmaite pomysły. - Ten zwierzak jest zupełnie obłąkany! - oświadczył Eril ze zgrozą, widząc, jak kot usiłuje łazić na tylnych łapach. *** Wiedziałem, że spokój nie potrwa długo. Po prostu czułem to przez skórę. Istotnie, kiedy drugiego dnia podróży zagłębiliśmy się w leśny dukt, nie minęło wiele czasu, a drogę zagrodziło nam trzech opryszków na koniach, z dobytą bronią. Rzuciłem okiem do tyłu - dwóch następnych właśnie odcinało nam odwrót, wyłaniając się z zarośli. Natychmiast rozpoznałem w nich najemników z Raveln. Zapewne sam Gryzmoł był także w pobliżu. Spodobał mu się pierścionek i chciał sprawdzić, czy mam coś więcej. - Oura... zejdź na ziemię i uciekaj - powiedziałem niezbyt głośno. Na szczęście posłuchała od razu, bez zwykłego gadania „a po co? a dlaczego?”, ale nie uciekała, tylko stanęła przy Kasztanie, rozglądając się czujnie. - Czego chcą? - Reszty kolekcji - mruknąłem, w pośpiechu wkładając byle jak hełm i dobywając miecza. - To im daj i idźmy dalej! Niegłupi pomysł, zwłaszcza że ja byłem jeden, a ich pięciu. Oury nie liczyłem. To, że potrafiła złamać komuś rękę, miało znaczenie może w karczemnej bitce, ale nie tu - przeciw pięciu drabom z ostrym żelastwem. Nie zostało jednak już czasu na żadne przetargi. Ruszyli z dwóch stron jednocześnie. Już po chwili zorientowałem się, że nie chcą nas zabić, tylko wziąć żywcem. To mnie jeszcze bardziej niepokoiło. Śmierć mieszka na sztychu miecza - rzecz zwyczajna, ale jak kto zaczyna motać, aby ofiara przeżyła, to można się spodziewać czegoś gorszego niż śmierć. - Poddaj się! - usłyszałem. Poza wrogim kręgiem ujrzałem tego pomarańczowego parszywca. - W dupę mnie pocałuj! Oura zanurkowała pod końskim brzuchem. Nikt jej nie zatrzymywał, widać byłem ważniejszy, niech to zaraza. Spiąłem Kasztana i spróbowałem staranować najbliższego jeźdźca. Kasztan to duże konisko, liczyłem, że samym ciężarem zmusi tamtego do cofnięcia się. Przeciwnik całkowicie mnie zlekceważył, z lenistwa albo zwyczajnej głupoty. Odciąłem mu dłoń, a potem dźgnąłem prosto w rozdziawioną gębę. To rozwścieczyło resztę tak bardzo, że już nie myśleli o braniu do niewoli. Pewnie by mnie rozsiekali w try miga, gdyby nie przeszkadzali sobie nawzajem. Zdążyłem jeszcze jednego ranić... a potem zrobiło się ciemno. *** Rozległ się świst i coś w rodzaju głuchego „domg”. Zobaczyłam, jak Eril bezwładnie wali się z siodła wprost pod końskie kopyta. Paznokcie urosły mi same, prawie bez udziału woli. Nie myśląc zupełnie o tym, co robię, rzuciłam się najbliższemu człowiekowi do gardła. Miałam za małe zęby! Rozpacz! Kłapnęłam nimi w próżni. Za to pazurami zdarłam mu skórę z niemal całego pyska. Wrzasnął, poderwał ręce do zalanych krwią oczu, a ja już obróciłam się, warcząc z wściekłości i szukając następnej zdobyczy. Wtedy to zabito mnie po raz pierwszy. To nie jest przyjemne wspomnienie i niechętnie je przywołuję. Spiczaste żelazo przebiło mnie na wylot - przez żebra, serce - i wyszło aż na grzbiecie. Mieliście kiedy dziurę w sercu? Nie? No to nie życzę tego nikomu. Pompa przestaje działać, krew nie dopływa tam, gdzie trzeba. Ciało robi się miękkie jak meduza, mięśnie odmawiają współpracy, bo organizm decyduje, że natychmiast trzeba przejść na bardzo oszczędnościową gospodarkę tlenem i odżywiać przede wszystkim mózg. Tętnice usiłują podjąć pracę serca, przepychają krew na silę, co jest naprawdę głupawym uczuciem. Te małe drobinki, które każdy ma w sobie, latają jak zwariowane i łatają uszkodzenia. No i przede wszystkim... przede wszystkim, to naprawdę przeraźliwie BOLI. Padłam jak stałam, w jakieś zielska. Tyle że jeszcze głowę udało mi się przekręcić, więc widziałam, co robią z Erilem. Wyglądał jak nieżywy - jeszcze bardziej nieżywy niż ja. Raveln podszedł sobie wolniutko, niedbale zrzucił na ziemię niesioną na ramieniu kuszę. Wiedziałam, że to się nazywa kusza, bo Eril miał taką samą. Pochylił się nad moim chłopakiem z zaciekawieniem. - Żyje? - Żyje, wielmożny panie, ino go zamroczyło. Ale oko to wielmożny pan ma jako sokół - podlizał się jeden z podwładnych. W ten sposób dowiedziałam się, że Erila nie zabito całkowicie, co przyjęłam ze sporą ulgą. Kasztan rył ziemię kopytami i pienił się; aż dwóch ludzi trzeba było, żeby go przytrzymać. Uwiesili się na wodzach. Raveln otworzył torbę przy końskim siodle i wtedy prosto w twarz wyskoczył mu nasz kot z wściekłym syczeniem! Tamten mało nie przewrócił się napłecy z zaskoczenia! Gdyby mnie tak nie bolało, ryknęłabym śmiechem. Złoczyńca w oranżowych kolorkach wybebeszył juki, przeszukał nieprzytomnemu Erilowi kieszenie