Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
- Znów się nam udało - powiedział. - To był świetny pomysł, że wyłapywać ich pod sklepem. Zobaczmy, co mają. - To, co ty masz, Zeke, jest całkiem niezłe - zauważył mężczyzna stojący po lewej stronie Carla. - Będę teraz drugi w kolejce? Jego kompan parsknął śmiechem. - Najpierw pozbądźmy się tego balastu. Potem się zabawimy. Sandy szarpnęła siew objęciach Zeke'a, który zaśmiał się tylko i krzyknął: - Chłopaki, ona jest całkiem świeżutka! W ogóle nie czuję kości. A jak pachnie! Słysząc ich śmiech i radosne okrzyki, Carl zacisnął mocniej pięści i z całej siły nadepnął na stopę bliżej stojącego mężczyzny. Ten wrzasną} przeraźliwie i puścił rękę Carla, który natychmiast wbił łokieć w twarz drugiego napastnika. Wyszarpnął rewolwer z kabury i wycelował go w stojącego najbliżej Zeke'a. Zeke dalej trzymał rękę na ustach Sandy, a nóż przy jej szyi, tylko oczami nerwowo strzelał na boki. - Nie podchodź - ostrzegł Carla. - Bo ją potnę. Carl zszedł z chodnika na jezdnię, starając się mieć całą trójkę napastników na oku; kompani Zeke'a powoli podnosili się z ziemi. Odciągnął kurek. - Nie podchodź! - Zeke podniósł głos. - Jeszcze jeden krok i naprawdę ją pochlastam. Carl zrobił kilka kroków; broń w jego ręku ani drgnęła, jakby stanowiła naturalne przedłużenie ramienia. Słyszał szepczących kumpli Zeke'a i słabe pojękiwanie Sandy, ale starał się skupić tylko na nim jednym. - Ostrzegam cię! - krzyknął Zeke, choć głos mu zadrżał. Carl odchrząknął. - To ja cię ostrzegam, słonko. Rusz nożem, a strzelę. - Jestem prawdziwym szczurem z Gotham! - zaśmiał się chrapliwie Zeke. - Myślisz, że boję się śmierci? Krok do przodu. - Nie powiedziałem przecież, że cię zabiję, tylko że strzelę. Kula urwie ci nogę i będziesz tak leżał na chodniku, aż się wykrwawisz. Dużo znasz lekarzy? Jeszcze raz popatrzył na pozostałą dwójkę, ale nie podeszli bliżej. Spojrzał na Zeke'a, który nie wiedzieć czemu wyglądał, jakby zaraz miał się rozpłakać. - Posłuchaj mnie - wybełkotał Zeke. - Posłuchaj, mam propozycję. Podszewka płaszcza, z tyłu, ja mam... ja tam zaszyłem monety, zwędziłem je z banku na Broadwayu, zanim przyszli żołnierze. Jak mi jadasz, będą twoje. - Nie ma mowy - odparł Carl i zrobił następny krok naprzód. Mimo prawie zupełnych ciemności widział, że Sandy ma oczy szeroko otwarte z przerażenia. Była o krok od płaczu. - To nieuczciwe! - poskarżył się Zeke. - Nieuczciwe! Czy ty wiesz, jak długo nie miałem takiej kobiety? Po kolejnym kroku Carl przytknął wylot lufy kolta do brody Zeke'a. - Nie interesuje mnie, czy to uczciwe, czy nie - powiedział, starając się zachować spokój. - Puść ją. Zeke zacisnął oczy, zakwiczał przeraźliwie i pchnął Sandy do przodu. Carl złapał ją wolną ręką i stanął między nimi. Zeke umykał już z kumplami, gdzie pieprz rośnie, ale odwrócił się jeszcze i krzyknął: - Żebyście się tak porzygali! Żeby was napromieniowało! Porzygacie się i umrzecie, właśnie tak! Carl objął roztrzęsioną Sandy i popatrzył czujnie dookoła. Po drugiej stronie ulicy widział światła świec w oknach oraz kilkoro ludzi, którzy po zakończeniu szarpaniny spokojnie szli ulicą. - Nic ci się nie stało? - spytał. - Sandy? Zadrżała jeszcze mocniej w jego ramionach. - Chyba... Chyba się zmoczyłam, Carl. Tak się bałam... - Ja też - przyznał, nie przestając się rozglądać. - Chodź, idziemy. Mamy kawałek do przejścia, ale może tam przynajmniej będziesz się mogła umyć. Sandy wzdrygnęła się i podniosła chlebak z ziemi. - Byłeś... byłeś bardzo odważny, że im się tak postawiłeś, Carl... - Nie byłem odważny - odparł. W powietrzu unosiła się jakaś kwaśna woń. - Wcale nie byłem odważny. Minęli następne ognisko, tym razem rozpalone w małym koksowniku. Blask ognia padał na drzwi i tabliczkę z napisem RESTAURACJA U BOGIEGO - OTWARTE. Na granitowych schodkach przy wejściu siedziało dwóch mężczyzn, trzymając na kolanach kije baseballowe. - Jak to: nie byłeś odważny? - zaprotestowała Sandy. - Widziałam, co zro-biłeś. Zachowałeś się... - Byłem dla nich za silny - wszedł jej w słowo Carl. W jednej ręce nadal trzymał pistolet, drugą przyciskał ją mocno do siebie. Sandy zatrzymała się i spojrzała mu w oczy. - Co powiedziałeś? - Wolałbym, żebyśmy na razie szli dalej. Potem porozmawiamy. - Nie, teraz chcę o tym porozmawiać. Co miałeś na myśli? Gdzieś z przodu dolatywała muzyka. Carl nie wierzył własnym oczom i uszom: Manhattan nie był opustoszały ani tym bardziej wymarły. Wprost przeciwnie! Na wyspie istniały dwa miasta: jedno w ciągu dnia, kiedy patrole w dżipach i śmigłowcach przeczesywały puste ulice - i drugie w nocy, kiedy wojsko wycofywało się do swoich baz, dobrze chronionych hoteli i mieszkań, a władzę w Nowym Jorku przejmowali całkiem inni ludzie - ci, którzy zostali, i ci, którzy wrócili do domu. - Byli chudzi jak szczapy, Sandy, pewnie od tygodni nie jedli porządnego obiadu. Czułem się tak, jakbym bił się z dziesięcioletnimi dziećmi. - Ale uratowałeś mi życie, Carl. - Podniosła dłoń do jego twarzy i znów przebiegł ją dreszcz. - Nie bądź taki skromny, Jankesie. Oni chcieli mnie zgwałcić i... Bóg jeden wie, co jeszcze zamierzali, ale ty się mną opiekujesz i cholernie cieszę się z tego, że jesteś dla nich za silny. Nie chcę nawet myśleć o tym, co by się stało, gdyby było inaczej