Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

To okropne, ale muszę przyznać, że byłam zadowolona nie widując go w szkole. Nareszcie nie musiałam się bać, że zaczepi mnie na korytarzu, wyłudzając przeznaczone na obiad kieszonkowe, notatki z historii czy cokolwiek innego. Nie rozmawiałam o tym z Hillary, ale jestem przekonana, że czuła się podobnie. W czwartek po lekcjach wybierałam się do Vincenta. Mieliśmy razem przeprowadzać doświadczenia z chemii. Miałam nadzieję, że może uda nam się uzyskać specjalny związek chemiczny, który wpłynie na nasze wzajemne stosunki. Ha, ha, ha.. Zagadałam się jednak z Corkym Corcoranem. Zamierzałam wziąć udział w organizowanym przez niego wiosennym myciu samochodów. Dotarłam zatem do Vincenta dopiero o wpół do piątej. Był ciepły, wilgotny dzień i większość drogi biegłam. Ku mojemu zdziwieniu, zastałam Vincenta przed domem. Chodził nerwowo tam i z powrotem. — Przepraszam, że się spóźniłam — zawołałam, odgarniając włosy. Poczułam, że wplątało mo się w nie coś szeleszczącego i łusko-watego Wyciągnęłam to i wzdrygnęłam się z obrzydzenia. Wielka szara ćma. Niezła niespodzianka, gdy chcesz jak najlepiej wyglądać, spotykając się z chłopakiem swoich marzeń! Vincent burknął „cześć". Patrzył na ulicę za moimi plecami. Myślałam, że może dostrzeże nowe, seksowne wiosenne wdzianko, które miałam na sobie. Krótką, niebieską plisowaną spódniczkę, w stylu lat sześćdziesiątych, i bluzkę bez rękawów w niebiesko-czarne paski. Kupiłam to w nowym sklepie na ulicy Grunge. Ubranie czekało w szafie aż do dnia, kiedy miałam się spotkać z Vincentem sam na sam. Ale oczywiście nawet na mnie nie spojrzał. — O co chodzi? — zapytałam. — Co tu robisz? Myślałam, że zająłeś się doświadczeniem. — Co? Chciałabyś, żebym odwalił za ciebie całą robotę? 28 29 O rany, ale zrzędzi. To wcale do niego niepodobne. Co się stało z naszym żartownisiem? — No dobra, to co tu robisz? — dopytywałam się. — Wyszedłeś zaczerpnąć świeżego powietrza? — Dobrze by było — mruknął gorzko. — Czekam na Ala. Spóźnia się. — Na Ala? — nie mogłam ukryć zdziwienia. — Tak. Na tego wielkiego padalca. Vincent spojrzał na mnie spode łba i kopnął ze złością mały kamyk. Zdjęłam plecaczek z ramion i rzuciłam na trawę. Obciągnęłam nową bluzkę. — Dlaczego czekasz na Ala przed domem? — Bo wziął samochód mojej mamy. Zamurowało mnie. — Ukradł go? — Nie, pożyczyłem mu — odparł Vincent, potrząsając głową. — To znaczy, zmusił mnie, żebym mu go pożyczył. — O rany! — wymamrotałam, z trudem przełykając ślinę. Wielki Al znowu rusza do ataku. — Obiecał, że zwróci go o wpół do czwartej — lamentował yin cent. — Miał na mnie czekać w domu, kiedy wrócę ze szkoły. Szarozielone oczy Vincenta uważnie śledziły ulicę. Rozglądał się w obie strony. Ciepły wiatr rozwiewał włosy koloru rdzy. Wyglądał prześlicznie. Miałam ochotę pocałować go i powiedzieć, żeby się nie martwił. Myślicie, że mogłabym to zrobić? — Rodzice mnie zamordują, jeśli dowiedzą się, że pożyczyłem ich samochód temu idiocie! — zawołał Vincent. — Nie żartuję. Naprawdę mnie zamordują. — To dlaczego mu go pożyczyłeś? — zapytałam łagodnie. Spojrzał na mnie spode łba. Zawsze był radosny. Przykro mi było oglądać go w takim stanie. — Zrobiłem straszne głupstwo — wyznał. — W sobotę wieczo rem wziąłem samochód rodziców, nic im o tym nie mówiąc. Byli na jakimś przyjęciu, a ja poczułem ogromną ochotę, żeby się przejechać. Wiesz, o co chodzi. Opętało mnie coś w rodzaju wiosennej gorączki. Wsiadłem w samochód i zrobiłem rundkę po mieście. Chyba jechałem za szybko, bo dwie przecznice przed domem zatrzymał mnie policjant. Dostałem mandat za przekroczenie prędkości. Rachunek na pięćdziesiąt dolców. Nieźle, nie? I kto przechodził obok, gdy rozmawiałem z policjantem? Nietrudno zgadnąć. On. Al. — Niewesoło — mruknęłam. — Policjant odjechał — ciągnął Vincent. — Powiedziałem Alo-wi, że już nigdy mnie nie zobaczy, bo rodzice mnie zamordują. Nie dość, że wziąłem samochód bez pytania, to jeszcze wlepili mi mandat. Ciemna chmura przesłoniła słońce. Nad trawnikiem przed domem położył się niebieski cień. Spojrzenie Vincenta także zrobiło się mroczne. — Al zapewnił mnie, że to nic wielkiego. Że pomoże mi i rodzice nigdy się o niczym nie dowiedzą. — I co zrobił? — zapytałam. — Wziął ode mnie rachunek i podarł go na strzępy. Mówił, że komputery policyjne nigdy nie działają, jak należy. Rodzice nie dowiedzą się o mandacie. — Niezła pomoc — mruknęłam. — Może miał rację — przyznał Vincent. — Ale potem zjawił się tu wczoraj i zmusił mnie, żebym mu obiecał pożyczyć samochód mamy. Powiedział, że będzie go potrzebował dzisiaj tylko przez dwie godziny