Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Nadciągnęli gapie, okna we wszystkich kuchniach otwarły się na oścież. Na koniec przez awanturę przebił się glos: – Pst! Radca dworu! Zapadła całkowita cisza – radca dworu Oldthusen miał największe mieszkanie i był najdostojniejszym lokatorem w kamienicy. Ubrany był w długi, obcisły surdut, a pod pachą niósł wytartą skórzaną aktówkę. Gdy zszedł ze schodów, zatrzymał się i zażył prymkę tytoniu. Potem wyszedł wolno przez bramę z roztargnioną i zafrasowaną miną męża stanu. Martin i Ida, trzymając się za ręce, wymknęli się na ulicę. Odważyli się wyjść kilka kroków za bramę, po czym zatrzymali się na środku ulicy i zmrużyli oczy przed słońcem. Ulicę opasywały drewniane domy, dachy kryte dachówką i zielone drzewa. Na całej długości jedynie kamienica, w której mieszkał Martin, była dużym murowanym budynkiem. „Długa Szeregówka” naprzeciwko leżała w cieniu, rząd niskich szarobrudnych domów. Tam mieszkali sami naprawdę biedni ludzie, mówiła mama Martina. Sam motłoch, mówiła pani Lundgren. W farbiarni, trochę dalej w dole ulicy, pracowano ospale, farbiarz stał w bramie w pantoflach i białym kitlu i rozmawiał z kobietą z magazynu. Nawet przed szynkiem na rogu było cicho. Zatrzymał się tam wóz piwowarski – koń ze spętanymi przednimi nogami jadł owies z worka zawieszonego wokół pyska. Wybiła dziesiąta na ladugardslandzkim kościele. Ida pokazała w dół ulicy. – Idzie koziarka. Koziarka nadchodziła ze swoimi dwiema kozami, jedną prowadziła na postronku, druga szła wolno. Mała wnuczka radcy miała koklusz i pijała kozie mleko. – Tak, a tam idzie szmaciarz. Przygarbiony staruszek wszedł przez bramę z workiem na plecach i czarnym, ubrudzonym kijem. Powiadano o nim, że pamiętał lepsze dni. Dwóch pijaków wytoczyło się z szynku i ramię w ramię ruszyli ulicą. Stójkowy w białych płóciennych spodniach przechadzał się tam i z powrotem, z tylnej kieszeni wystawał mu egzemplarz „Faderneslandet”. Stadko kur z kogutem na czele przydreptało z podwórka w „Długiej Szeregówce” – policjant przystanął, wyjął połówkę bagietki z kieszeni i zaczął je karmić. – Co będziemy robić? – zapytała Ida. – Nie wiem – odpowiedział Martin. Sprawiał wrażenie całkowicie bezradnego. – Chcesz moją gruszkę? Ida wyjęła owoc i podetknęła Martinowi pod nos. Wyglądał bardzo kusząco. – Możemy się podzielić – zaproponował Martin. – No pewnie, możemy się podzielić. – Ale nie mam nożyka, żeby przeciąć! – Nie szkodzi. Ugryź pierwszy, a potem ja. Martin ugryzł, Ida ugryzła. Martin zapomniał, że chciał gruszkę obraną. Ktoś zawołał Martina, w następnej chwili pojawiła się babcia i wzięła go za rękę. – Co, na Boga, Martin dzisiaj sobie myśli? Nie ma zamiaru uczesać się, umyć i zjeść śniadania? Psiekrwie, co za chłopak... Babcia udawała rozgniewaną, ale Martin tylko się roześmiał. W bramie spotkali Haggboma, który szedł już lekko niepewnym krokiem. Ustąpił im szerokim łukiem i z galanterią zdjął czapkę, mruczał przy tym swoją piosenkę: ... pojechałbym do Kalkaty i kupił sobie dziewcząt sto. Na podwórzu zrobiło się cicho. Opasły ryży kot Haggbomowej przeciągał się z przymrużonymi oczami na śmietniku, a wokół biegały myszy. III Szarego październikowego przedpołudnia mama pozwoliła Martinowi pójść pobawić się do Idy Dupont. Pan Dupont miał dwa małe pokoje na pierwszym piętrze. O tej porze brał udział w próbie orkiestry, Martin z Idą byli sami. Dzień był ciemny i pochmurny. Półmrok spowijał pierwszy pokój, żaluzja przesłaniała wysokie okno. Kiedy odginało się kawałek żaluzji w rogu, między dwoma szarymi ścianami domów widać było fragment dużej czarnej kopuły ladugardslandzkiego kościoła. Bim-bom, powiadały dzwony. Ida pokazała Martinowi fotoplastykon z różnokolorowymi obrazkami. Znajdowały się tam białe zamki i ogrody z długimi rzędami lśniących lampionów, żółtych, czerwonych i niebieskich. Obce miasta z kościołami i mostami, z parowcami i dużymi żaglowcami na szerokiej rzece. A także rzęsiście oświetlone sale o promieniejących żyrandolach, ale świetlne płomyki w rzeczywistości były tylko małymi dziurkami, zrobionymi szpilką. Wszystko stawało się takie ogromne i żywe, kiedy patrzył w fotoplastykon. Niemal poruszało się, z pewnością były w tym jakieś czary... – Dostałam go od mamy – wyjaśniła Ida. – A gdzie jest twoja mama? – Daleko. Martin zdumiał się. – Jak to daleko? – Wyjechała z innym panem. Ale czasami pisze do mnie listy, tata mi je czyta, a czasami dostaję od niej ładne rzeczy, które mi przysyła. Martin bardzo się zaciekawił. Chciał dowiedzieć się więcej, ale nie wiedział, czy wypada mu pytać. Ida ujęła Martina za ramiona, wyglądała niezwykle poważnie. – Wiesz, co teraz będziemy robić? – zapytała. – Teraz się prze bierzemy. Wysunęła szufladę z komody i zaczęła w nieskończoność wyciągać czerwone bluzki z aksamitu, jedwabnej serży i rypsu z kokardkami i tasiemkami, jedwabne pantofelki, rękawiczki, pończoszki i długie tiulowe welony – różowe, białe, niebieskie. – To też dostałam od mamy... kiedy tańczyła w balecie. Sięgnęła po zwiewny, jasnoniebieski welon z posrebrzanymi pajetkami i nałożyła Martinowi na głowę. Dostał również czerwoną bluzkę, pasek ze srebrnego kiru i białą spódnicę. – Ale ty śmiesznie wyglądasz – oceniła go Ida. – Zupełnie jak dziewczynka. Martin przejrzał się w lustrze, roześmiali się oboje. – Podejdź tu – rozkazała Ida – narysuję ci sadzą wąsy. Martin nie uważał, żeby wąsy pasowały, skoro miał być dziewczynką. Lecz Ida się tym nie przejęła, okopciła korek nad świecą i narysowała Martinowi duże, czarne wąsy, przy okazji przyczerniła sobie brwi. Znowu spojrzeli w lustro i roześmiali się. – O, czarne brwi są takie ładne – stwierdziła Ida. – Myślisz, że jestem ładna? – Tak – przyznał Martin. Ida miała tysiące pomysłów. – Jak będziesz teraz naprawdę grzeczny, to urządzimy przyjęcie. Podeszła do kredensu i wyszukała na wpół wypitą butelkę wina i dwa zielone kieliszki. Nakryła na toaletce i nalała. Martin zrobił wielkie oczy. – Tata ci pozwala? – O tak. Tata pozwala mi na wszystko, co chcę. Mój tata jest dla mnie dobry. Twój tata też jest dobry? – Tak – odparł Martin. Wznieśli toast i wypili. Wino było dobre, słodkie, miało tak intensywną barwę – ciemna czerwień w zielonym szkle. Na dworze padał śnieg. Dużymi, ciężkimi płatkami; parapet za oknem był już całkiem biały. Pierwszy tegoroczny śnieg. A w czarnym kościele biły głośno dzwony: bim-bom, bim-bom