Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Mówił dość szybko, krótkimi, urywanymi zdaniami - przyciszonym głosem. Być może było to jego konspiracyjne przyzwyczajenie. Wyrażał się jasno, zwięźle i logicznie. Wyczułem w nim dowódcę, który dokładnie wie, czego chce i umie szybko podejmować decyzje. To pierwsze wrażenie znalazło pełne potwierdzenie w późniejszej współpracy i kontaktach. Do Łodzi przyjechałem jako członek dwuosobowej drużyny pociągu towarowego w towarzystwie kolejarza Tadeusza Reka. Wysiedliśmy na stacji Łódź_Chojny, gdzie żadnych kontroli nie było. Z "Gertrudą" nie spotkałem się w żadnym lokalu, lecz w umówionym miejscu na ulicy. Rozmawialiśmy idąc jakimiś bocznymi zaułkami. Zorientowałem się dość szybko, dlaczego Łódź była tak niebezpiecznym miastem dla każdej organizacji podziemnej. Powody były dwa: oba dość proste i prozaiczne. W Warszawie i w takich miastach, gdzie ludność polska mieszkała w zwartych skupiskach, Polacy - nie tylko ci, którzy należeli do organizacji - tworzyli coś w rodzaju niepisanej zmowy. Donosy do gestapo były rzadkością, natomiast w razie niebezpieczeństwa można było prawie zawsze liczyć na to, że obcy udzielą schronienia albo przyjdą z pomocą, często nadstawiając własny kark. Przykładem był ów nieznany robotnik w Poznaniu, do którego zwróciłem się o ratunek, gdy zdawało mi się, że zgubiłem bilet kolejowy. W Łodzi było pod tym względem inaczej. Od stulecia mieszkała tu niemiecka mniejszość mówiąca po polsku. Był to element miejscowy, obeznany z polskim sąsiedztwem, a równocześnie wybitnie wrogi. Niestety, nie było w Łodzi osobnej niemieckiej dzielnicy mieszkaniowej, a jeśli istniała, to była zarezerwowana dla napływowego elementu urzędniczego. Wzajemne przemieszanie Niemców i Polaków sprawiało, że ci ostatni znajdowali się nieustannie w polu obserwacji wroga i byli stale przedmiotem donosów. Wiązała się z tym okoliczność, że miasto pozbawione było kanalizacji. Większość domów miała jedną wspólną ubikację na podwórzu. W Poznaniu, Gdańsku, na terenie właściwej Rzeszy starałem się w ciągu dnia jak najmniej wychodzić na miasto z mieszkania, które służyło mi za nocleg, by nie zwrócić na siebie uwagi mieszkańców kamienicy. Tam jednak, gdzie sąsiadami byli Polacy, stanowiło to tylko środek ostrożności. W Łodzi obcy przybysz nie mógł uniknąć paradowania kilka razy dziennie na oczach niemieckich lokatorów do ubikacji na podwórzu. Jak już wspominałem, ze wszystkich oficerów Okręgu Łódzkiego, którzy zaczynali tam pracę w początkach okupacji, chyba tylko jeden "Gertruda" utrzymał się na miejscu i na wolności. Nigdy nie został przez Niemców rozpoznany ani w Łodzi, ani później na Śląsku. Zawdzięczał to w mniejszym stopniu szczęściu, a bardziej żelaznemu przestrzeganiu reguł konspiracji. Dowodzenie w obu tych okręgach wymagało niezwykłej odwagi osobistej, ale Janke odwagę umiał łączyć z wielką ostrożnością. W odróżnieniu od wielu innych dowódców, którzy zbyt łatwo rozgrzeszali się myślą, że na wojnie straty są nieuniknione, "Gertruda" nie szafował lekkomyślnie ludzkim życiem i starał się tak działać, by unikać ofiar. Komórka "N" w Łodzi rozrosła się w krótkim czasie bardzo poważnie. "Gertruda" tak jednak sprawy urządził, że stykałem się tylko z nim i z człowiekiem, którego wyznaczył na kierownika "enowej" roboty. W dniu pierwszego spotkania zaprowadził mnie do jego mieszkania przy Skorupki. Kandydat "Gertrudy" okazał się nie tylko volksdeutschem, ale i członkiem partii, który za Niemca podał się na samym początku okupacji na rozkaz organizacji, a następnie, również w polskich celach konspiracyjnych, wstąpił do Nsdap. Nazywał się Jan Lipsz, a w komórce "N" wybraliśmy mu pseudonim "Anatol"