Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

I przyjedź dla odmiany do Ylorc. Nie tęsknisz za Elysian? Rapsodia westchnęła głęboko na wspomnienie podziemnej groty, jeziora i domku na wyspie. W tym raju spędziła z Ashem piękne chwile, z dala od świata i wszelkich trosk. - Bardzo. A jeszcze bardziej za mieszańcami Ylorc. Postaram się was odwiedzić, choć nie wiem kiedy. Na jakiś czas zatrzymają mnie w Haguefort pilne sprawy. - Jasne. Zegnaj, panienko. I bądź grzeczna. - Niczego nie obiecuję. - Ucałuj ode mnie panienkę Melly i przekaż ukłony młodemu diukowi Navarne. Kiedy następnym razem się spotkamy, pokażę mu, jak dłubać w zębach włosami martwego nieprzyjaciela. Własnymi też można, ale tak jest zabawniej. - Powtórzę mu twoje słowa. Rapsodia zacisnęła zęby. Przy każdym rozstaniu z Grunthorem i Achmedem, jedynymi ludźmi, którzy znali ją w poprzednim życiu, czuła ogromny smutek. - A przy okazji, co to jest? - spytał Grunthor, pokazując zawiniątko, które mu wcześniej wręczyła. - Pamiątka z Yarim. Specjalnie dla ciebie za to, że byłeś tak szlachetny i nie zjadłeś żadnego z mieszkańców, choć wiem, że cię korciło. Olbrzym się roześmiał. - Racja. To była czysta tortura, kiedy przez cały dzień tak stali na placu. Zupełnie, jakby się pracowało w piekarni. Rapsodia uśmiechnęła się teraz, wspominając ich pożegnanie. Miała nadzieję, że spodobały mu się piernikowe ludziki w rogatych hełmach yarimskich gwardzistów z napisem: „Smacznego”. Drzwi balkonowe skrzypnęły cicho. Ashe często przychodził posłuchać wieczornych vesper, którymi Liringlasowie żegnali słońce, tak jak o wschodzie witali je aubadą. Zawsze stał z boku, w pełnym szacunku milczeniu. W jego żyłach płynęła lirińska krew, po matce, a ponieważ wszystkich Lirinów nazywano Dziećmi Nieba, było zrozumiałe, że uczestniczy w modłach do słońca, księżyca i gwiazd, innych Dzieci Nieba. Rapsodia zaintonowała starożytną pieśń, na początku smutną, w ostatniej zwrotce radosną i pełną nadziei, przekazywaną z pokolenia na pokolenie. Nauczyła się vesper i aubad od matki, a rytuał odprawiany dwa razy dziennie przynosił jej pocieszenie. Jej ludzki ojciec, tak jak teraz Ashe, stał w odległości podyktowanej szacunkiem i słuchał przepięknego głosu żony oraz, jeszcze niewykształconego, córki. Bracia lekceważyli tradycję. W blasku poranka woleli zająć się robotami gospodarskimi, a o zachodzie jeszcze pracowali. Łza spłynęła po twarzy Rapsodii i zaraz wyschła na ciepłym wietrze. W tym momencie otoczyły ją silne ramiona. - Pięknie jak zawsze. Idziesz do środka? - Za chwile. Wtuliła się w męża i zamknęła oczy. Czuła na policzkach, że ciepło dnia zaczyna ustępować chłodowi nocy. Pod powiekami widziała wieczorną gwiazdę, równie wyraźnie jak bliskich, których przed chwilą wspominała, a którzy dawno odeszli do Drugiego Życia. Ashe zanurzył twarz w jej włosach, wdychając ich zapach. - Coś cię trapi? Rapsodia zaczęła w skupieniu nasłuchiwać. Wiatr był kapryśny; cichł, za chwilę znowu się zrywał. Podobnie jak na wzgórzu w Haguefort niósł znaki. Lecz inaczej niż w Navarne, gdzie wzbudził w niej lęk, tutaj zwiastował coś miłego. Aż przeszedł ją dreszcz. Oparła głowę o pierś męża. Bicie jego trzykomorowego smoczego serca, powolne, melodyjne, dodawało otuchy i koiło jak szum morskich fal. Dobre wibracje w powietrzu wręcz upajały. Zrobiło się jej gorąco, na twarz wypłynął rumieniec. Wiedziała, że jeśli odda się błogim marzeniom, trudno jej będzie się otrząsnąć, wrócić do rzeczywistości. Do późna zostałaby na balkonie, rozkoszując się odgłosami nocy, ciepłym wiatrem, objęciami ukochanego, jego oddechem na karku, korzennymi aromatami lata zmieszanymi z wonią pachnideł płynącą z Targu. Delikatnie uwolniła się z ramion męża i odwróciła do niego z promienną twarzą. Ashe się uśmiechnął. - Domyślam się, że nie odebrałaś żadnych niepokojących znaków. - Żadnych. - To dobrze. Wziął ją za rękę i wprowadził do komnaty, w której tymczasem zapalono dziesiątki pachnących świec. Porcelanowe wazony rozstawione po całym pokoju były pełne letnich lilii w najróżniejszych kolorach, goździków, tuberoz i marzann. Na stole stał srebrny talerz z jagodami polanymi białą i ciemną czekoladą, butelka canderiańskiej brandy i dwa kryształowe pucharki, a na samym środku, wokół szklanego cylindra, w którym palił się płomień, tryskała mała fontanna. Na ścianach tańczyły wielobarwne wzory. Rapsodia osłupiała. - Co to jest? Czyżby Ihrman mi wybaczył, że zmusiłam go do zaproszenia Bolgów? - Nie sądzę - odparł mąż, sięgając po butelkę. - To ode mnie. - Od ciebie? Pokłóciliśmy się? Ashe się zaśmiał. - Na razie nie. Pani Cymrian nachyliła się nad wazonem z tuberozami i wciągnęła nozdrzami ich słodko-korzenny zapach. - Zatem świętujemy? - Tak. Rapsodia podniosła wzrok na Ashego. Blask świec odbijał się w jego błękitnych oczach, na twarzy igrał półuśmiech. - Co świętujemy? Ashe nalał brandy do pucharków i lekko nimi zakręcił. - Twoje urodziny