Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Z początku w istocie skłonny był żądać udowodnienia owych twierdzeń, które, jak mówił Claggart, było nader łatwe. Jednakże takie postąpienie miałoby ten skutek, iż sprawa natychmiast by się rozniosła, co w obecnym jej stadium mogłoby, zdaniem kapitana, mieć niepożądany wpływ na załogą okrętu. Jeżeli Claggart był fałszywym świadkiem — zamykało to sprawę. I dlatego przed poddaniem próbie samego oskarżenia kapitan chciał najpierw wypróbować oskarżyciela i uważał, że można to uczynić spokojnie, bez ostentacji. Krok, na który się zdecydował, wymagał zmiany otoczenia — przeniesienia się w miejsce mniej wystawione na obserwację niż szeroki pokład rufowy. Jakkolwiek bowiem nieliczni młodsi oficerowie, tamże podówczas obecni, dając należne baczenie na morską etykietę, wycofali się na stronę zawietrzną z chwilą, kiedy kapitan Vere począł przechadzać się po nawietrznej pokładu, a podczas rozmowy z Claggartem nie poważyli się oczywiście zmniejszyć tej odległości — i chociaż w toku rozmowy kapitan bynajmniej nie podnosił głosu, głos Claggarta zaś był jedwabisty i przyciszony, a wiatr w olinowaniu oraz szum morza jeszcze je zagłuszał — niemniej jednak trwanie owej wymiany słów zwróciło już uwagę niektórych marynarzy na masztach, a także innych, co znajdowali się na śródokręciu czy dalej ku dziobowi. Zdecydowawszy się, co uczynić, kapitan Vere niezwłocznie przeszedł do działania. Obróciwszy się raptownie do Claggarta, zapytał: — Profosie, czy Budd ma teraz wachtę na maszcie? — Nie, wasza miłość. Na to kapitan: — Panie Wilkes — zwracając się do stojącego najbliżej kadeta — proszę powiedzieć Albertowi, żeby do mnie przyszedł. Albert był to chłopak usługujący kapitanowi, coś w rodzaju morskiego lokaja, w którego dyskrecji i wierności jego pan pokładał wielkie zaufanie. Chłopak zjawił się zaraz. — Znasz fortopmana Budda? — Tak jest. — Idź go odszukać. W tej chwila nie jest na wachcie. Postaraj się powiedzieć mu, tak by nikt tego nie słyszał, że ma się stawić na rufie. Dopilnuj, żeby z nikim nie mówił. Sam zajmij go rozmową. I dopiero kiedy przyjdziecie już tu, na rufę, ale nie przedtem, powiedz mu, że jest wezwany do mojej kajuty. Zrozumiałeś? To idź. Profosie, pokaż się pan na dolnych pokładach, a kiedy uznasz, że już czas, by Albert nadszedł z tym człowiekiem, bądź gotów spokojnie wejść za nim. ROZDZIAŁ XVII Kiedy Budd znalazł się niejako zamknięty w kajucie z kapitanem i Claggartem, zdziwił się niepomału. Było to jednak zdziwienie, któremu nie towarzyszył niepokój ani nieufność. Do niedojrzałej natury, z gruntu uczciwej i ludzkiej, utajone oznaki niejasnego zagrożenia ze strony bliźnich docierają z opóźnieniem lub wcale. Jedyną myślą, jaka przybrała kształt w umyśle młodego marynarza, było: „Tak, więc kapitan, jak zawsze myślałem, spogląda na mnie przychylnie. Ciekawe, czy nie zrobi mnie swoim sternikiem. To by mi się podobało. I może teraz zapyta o mnie profosa.” — Wartownik, zamknąć tam drzwi — powiedział kapitan. — Stać na zewnątrz i nie wpuszczać nikogo. A teraz, panie profosie, powtórz temu człowiekowi w oczy to, co mi o nim mówiłeś. — Po czym przystanął w gotowości, by obserwować oba oblicza, które znalazły się naprzeciw siebie. Odmierzonym krokiem, ze spokojnym opanowanym wyrazem lekarza z domu obłąkanych, podchodzącego w sali ogólnej do pacjenta, który zaczyna zdradzać objawy zbliżającego się paroksyzmu, Claggart powoli ruszył ku Billowi i stanąwszy tuż przed nim, spoglądając mu hipnotycznie w oczy, krótko powtórzył oskarżenie. Z początku nie dotarło ono do Billa. A kiedy zrozumiał, różaną ogorzałość jego policzków jakby poraził biały trąd. Stał niby człowiek wbity na pal i zakneblowany. Tymczasem oczy oskarżyciela, nie odrywając się od niebieskich, rozszerzonych oczu młodzieńca, przeszły niezwykłą przemianę, albowiem ich zwykła, soczyście fiołkowa barwa zmętniała na jakiś błotnisty granat. Owe światła ludzkiej inteligencji utraciły wszelki ludzki wyraz, wytrzeszczone mrożąco, niczym niesamowite oczy pewnych nieznanych stworów zamieszkujących głębiny. W pierwszym z tych zahipnotyzowanych spojrzeń była pełna zdumienia fascynacja; drugie było głodnym atakiem ryby drętwy. — Przemów, człowieku! — rzekł kapitan Ve-re do skamieniałego młodzieńca, uderzony jego wyglądem jeszcze bardziej niż miną Claggarta. — Mów! Broń się... Wezwanie to wywołało u Billa jedynie dziwne, nieme gesty i bulgot w gardle: zaskoczenie w obliczu takiego oskarżenia, tak nagle rzuconego niedoświadczonemu młodzieńcowi, a i być może, wściekłość na oskarżyciela, wydobyły na jaw utajoną ułomność i w tym przypadku wzmogły ją aż do konwulsyjnego paraliżu mowy; jego napięty umysł i całe ciało miotały się w udręce, usiłując bez skutku usłuchać nakazu przemówienia i obrony, co nadało twarzy taki wyraz, jaki mieć mogła skazana kapłanka Westy w momencie grzebania jej żywcem i pierwszych zmagań z brakiem tchu. Aczkolwiek w owym czasie kapitan Vere był całkowicie nieświadom skłonności Billa do zakłóceń mowy, odgadł to natychmiast, jako że wygląd Billa przypomniał mu żywo pewnego szkolnego kolegę, którego niegdyś widział porażonego bardzo podobną zaskakującą niemocą w chwili, gdy wstawał skwapliwie, by jako pierwszy odpowiedzieć na trudne pytanie zadane w klasie przez nauczyciela. Podszedł do młodego marynarza i położywszy mu na ramieniu kojącą dłoń, powiedział: — Nie ma pośpiechu, mój chłopcze. Nie spiesz się, nie spiesz. Wbrew zamierzeniu te słowa, tak ojcowskie w tonie, niewątpliwie żywo poruszywszy serce Billa, pobudziły go do tym gwałtowniejszych wysiłków, aby przemówić — wysiłków wprędce zakończonych spotęgowaniem paraliżu i nadających twarzy wyraz, który było udręką oglądać. W następnej chwili, szybka jak płomień z odpalonego nocą działa, jego prawa ręka zadała cios i Claggart runął na deski pokładu. Czy to rozmyślnie, czy dzięki wyższemu wzrostowi młodego atlety, cios trafił prosto w czoło, ową tak kształtną i myślącą część twarzy profosa, tak że ten padł jak długi, niczym ciężka deska pchnięta z pozycji pionowej. Sapnął raz czy dwa razy i legł bez ruchu. — Nieszczęsny chłopcze — wymówił kapitan Vere głosem tak cichym, że był nieledwie szeptem. — Cóżeś uczynił! Chodź, pomóż mi