Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Obejrzała się przez ramię, kiedy Sebastian zagwizdał. - Tędy! - zawołała kobieta, wskazując na skrót ku węższemu szlakowi. Jennsen skierowała Rusty w prawo, na ów szlak. Wznosił się zakosami po stromym stoku. Drzewa były olbrzymie, pnie miały obwód równy szerokości jej konia. Gałęzie zaczynały się wysoko w górze, zasłaniając ołowiane niebo, śnieg leżał gładką pokrywą, nieco wgłębioną wzdłuż szlaku - gładka linia wiła się przez las, wśród głazów i oblepionych śniegiem krzaków, pod wybrzuszeniami skał i wzdłuż skalnych występów. Trudno było z niej zboczyć. Jennsen przyjrzała się malcowi, ale żadnych zmian nie zauważyła. Wypatrywała w lesie jakichś śladów ludzkiej obecności, ale ich nie dostrzegła. Po pobycie w pałacu, na moczarach Althei i na równinach Azrith las uspokajał, podnosił na duchu. Sebastian niespecjalnie lubił lasy. Śniegu też nie lubił. Ale głęboka śnieżna cisza lasu była dla Jennsen kojąca. Woń dymu powiedziała jej, że są już blisko. Spojrzenie przez ramię na twarz matki tylko to potwierdziło. Po drugiej stronie skalnego grzbietu ukazały się małe drewniane chaty stojące na łagodnym zalesionym stoku. Za nimi, na polance, była niewielka stajnia z ogrodzonym padokiem. Przy ogrodzeniu stał koń. Nastawił uszu i patrzył, jak się zbliżają. Uniósł łeb, potrząsnął nim i zarżał. Rusty i Pete odpowiedziały na to powitanie. Rusty brnęła przez zaspy ku małej chacie w górnym rzędzie - tylko z jej komina unosił się dym - a Jennsen gwizdnęła na palcach. Drzwi się otworzyły, kiedy dotarła do domku. Na ich powitanie wyszedł mężczyzna w lnianej pelerynie. Nie był stary. Akurat jak trzeba. Osłonił się przed zimnem obszernym kapturem, nim zdążyła dobrze przyjrzeć się jego twarzy. - Mamy chorego malca - odezwała się Jennsen, kiedy ujął wodze Rusty. - Jesteś jednym z uzdrowicieli znanych jako Raug’Moss? Mężczyzna potaknął. - Wnieś go do środka. Matka już zsunęła się z konia Sebastiana i stała przy Jennsen, gotowa wziąć synka w ramiona. - Dzięki niech będą Stwórcy, żeś tu dzisiaj jest. Uzdrowiciel położył pokrzepiająco dłoń na plecach kobiety, ponaglając ją, by weszła do chaty. Skinął głową ku Sebastianowi. - Możesz zostawić wasze konie przy moim i przyjść tutaj. Sebastian podziękował i zabrał zwierzęta, Jennsen zaś ruszyła ku drzwiom za uzdrowicielem i kobietą. W gasnącym świetle nie mogła się dobrze przyjrzeć twarzy mężczyzny. Wiedziała, że zbyt wiele oczekuje, ale przynajmniej ten człowiek był jednym Raug’Moss i mógłby odpowiedzieć na jej pytanie. ROZDZIAŁ 33 Duży kominek z okrągławych kamieni zajmował większą część prawej ściany głównej izby. Po bokach drzwi prowadzących do dwóch tylnych izb wisiały zasłony z grubego płótna. Na z grubsza ociosanym gzymsie kominka i na drewnianym stole stały lampy; żadna się nie paliła. W kominku płonęły dębowe kłody, przesycając powietrze miłym, choć mającym nutkę dymu aromatem i cichym potrzaskiwaniem ognia. Żelazny, czarny od sadzy wysięgnik podtrzymywał obok ognia kociołek przykryty pokrywką. Po tak długim pobycie pod gołym niebem Jennsen miała wrażenie, że jest tu prawie za gorąco. Uzdrowiciel położył chłopczyka na jednej z prycz stojących pod ścianą naprzeciw kominka. Matka przyklękła na kolano i patrzyła, jak rozwija koc. Jennsen zostawiła ich przy dziecku, a sama mimochodem sprawdziła miejsce, upewniając się, że nic niespodziewanego się tu nie czai. Z komina żadnej innej chaty nie unosił się dym, nie zauważyła też jakichkolwiek śladów na świeżym śniegu, ale to wcale nie znaczyło, że w tamtych chatach nikogo nie ma. Przeszła przez izbę, obok stojącego pośrodku stołu, żeby ogrzać ręce przy kominku. Dzięki temu miała okazję rzucić okiem do dwóch tylnych izdebek. Obie były malutkie, z pryczami i zawieszonymi na kołkach kilkoma sztukami odzieży. Nikogo innego tu nie było. Pomiędzy drzwiami stały zwykłe sosnowe szafki. Jennsen grzała ręce przy ogniu, mama chłopczyka cicho mu śpiewała, uzdrowiciel zaś pospiesznie podszedł do szafki i wyjął z niej kilka glinianych słoi. - Mogłabyś zapalić lampę? - spytał, ustawiając je na stole. Dziewczyna odłamała długą drzazgę od jednej ze złożonych z boku kłód i podpaliła ją. Zapaliła lampę, nałożyła wysoki szklany klosz. Tymczasem uzdrowiciel wziął z kilku słoi po szczypcie drobnego proszku i wrzucił do białego kubka. - Jak malec? - zapytała szeptem. Popatrzył na dziecko z matką. - Nie za dobrze