Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Siedząc wyprostowana, widziałam, jak Justin biega dokoła za gołębiami. Jill tylko wodziła za nim wzrokiem i nawet nie próbowała nadążyć. Bankole złapał mnie za ramiona i obrócił twarzą do siebie. - Nie nudzi cię to, prawda? - spytał po raz drugi. Do tej pory starałam się nie patrzeć wprost na niego. Teraz spojrzałam - jednak jeszcze nie powiedział mi tego, co musiał, jeśli chciał zatrzymać mnie przy sobie. Wiedział, co to takiego? Sądzę, że tak. - Chcę iść z tobą - zaczęłam - ale traktuję serio wszystko, co mówiłam o Nasionach Ziemi. Jak najpoważniej w życiu. Musisz to zrozumieć. Czemu moja deklaracja zabrzmiała tak dziwnie? Była to najprawdziwsza prawda, a mimo wszystko, wypowiadając ją, czułam się sztucznie. - Znam swojego rywala - odparł. Możliwe, że właśnie dlatego czułam się tak niezręcznie: informowałam go, że w moim życiu bardziej liczy się ktoś inny - coś innego. Może normalniej byłoby już oznajmić mu, że w grę wchodzi inny mężczyzna. - Mógłbyś mi pomóc - odezwałam się. - Pomóc w czym? Masz jakiś konkretny cel, do którego dążysz? - Stworzyć pierwszą Wspólnotę Nasion Ziemi. Westchnął. - Możesz mi pomóc - powtórzyłam. - Ten świat się rozlatuje. Pomóż mi zacząć budować coś nowego, coś sensownego i konstruktywnego. - Marzy nam się naprawa świata, co? - powiedział ze spokojnym rozbawieniem. Podniosłam na niego wzrok. Przez moment byłam zbyt wściekła, aby móc coś powiedzieć. Kiedy już wreszcie zapanowałam nad głosem, odezwałam się: - Mogę pogodzić się z faktem, że nie wierzysz w to co ja, ale nie zniosę, byś się wyśmiewał. Nie wiesz, jak ciężko dziś znaleźć w ogóle cokolwiek, w co można by uwierzyć? Więc nie śmiej się. - Zgoda - odezwał się po chwili. Przez pewien czas oboje milczeliśmy. - W "Nasionach Ziemi" wcale nie chodzi o naprawianie świata - powiedziałam w końcu. - Tak, wiem. Chodzi o gwiazdy. Wyciągnął się na plecach, lecz obrócił głowę tak, żeby zamiast spoglądać w górę, móc patrzeć na mnie. - Gdyby ludzie żyli zgodnie z tym, co napisałam w "Nasionach Ziemi", na świecie byłoby o wiele lepiej - podjęłam na nowo. - Ba, ten świat byłby o wiele lepszy, gdyby ludzie żyli według nauk każdej innej religii. - To prawda. Więc czemu mieliby żyć według przykazań twojej? - Wierzę, że znajdą się tacy. Parę tysięcy? Parę setek tysięcy? Miliony? Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że kiedy tylko będę miała jakąś przystań, założę pierwszą wspólnotę. Prawdę mówiąc, zdaje mi się, że już zrobiłam początek. - Właśnie do tego jestem ci potrzebny? Tym razem nie silił się na uśmiech czy udawanie, że żartuje. Bo też nie żartował. Przysunęłam się bliżej, by zajrzeć mu w twarz. - Chcę tylko, żebyś mnie zrozumiał - powiedziałam. - I albo zaakceptował mnie taką, jaka jestem, albo sam ruszał na swoją farmę. - Chcesz zabrać ze sobą twoich przyjaciół z ulicy, żebyś miała gdzie założyć swój kościół - stwierdził z tą samą śmiertelną powagą. - Wszystko albo nic - odparłam równie serio. Posłał mi wyprany z humoru uśmiech. - Przynajmniej wiemy już, na czym stoimy. Pogładziłam go po brodzie; zauważyłam, jak w pierwszym odruchu chciał się odsunąć, jednak ostatecznie nie poruszył się. - Wciąż jesteś przekonany, że chcesz mieć Boga za rywala? - spytałam. - Chyba nie mam wyboru, co? Nakrył dłoń, którą go głaskałam, swoją. - Zdradź mi jedno: czy ty kiedykolwiek przestajesz nad sobą panować, płaczesz albo wrzeszczysz? - Jasne. - Jakoś nie potrafię sobie tego wyobrazić. Z ręką na sercu, nie mogę. To przypomniało mi, że jeszcze czegoś mu nie powiedziałam: czegoś, co powinien wiedzieć, zanim sam się dowie i poczuje się oszukany albo uzna, że mu nie ufam - w czym akurat rzeczywiście by się nie pomylił, przynajmniej nie do końca. Mimo wszystko nie chciałam stracić go przez własną głupotę czy tchórzostwo. W ogóle nie chciałam go stracić. - Nadal chcesz, żebym z tobą poszła? - zapytałam. - No pewnie - odpowiedział. - Chciałbym ożenić się z tobą zaraz, jak tylko się osiedlimy. Przyznaję, że udało mu się mnie zaskoczyć. Aż otworzyłam usta ze zdziwienia. - Typowa reakcja pod wpływem chwilowego impulsu - skwitował. - Muszę to sobie zapamiętać. No więc, wyjdziesz za mnie? - Najpierw mnie wysłuchaj. - Już mi wystarczy. Bierz swoich wiernych. Zakładaj kongregację. Wątpię, czy twoje gwiazdy obchodzą ich bardziej niż mnie, ale lubię ich, a miejsca jest dosyć dla wszystkich. Jeśli tylko zechcą pójść. Następne trudne zadanie, jakie mnie czeka, to przekonać ich. - To nie wszystko - zaczęłam. - Jest jeszcze coś, o czym powinieneś się dowiedzieć. Potem, jeżeli dalej będziesz mnie chciał, wyjdę za ciebie, kiedy tylko ci się spodoba. Chcę być twoją żoną - i chcę, żebyś to wiedział. Czekał na dalszy ciąg. - Kiedy matka była ze mną w ciąży, zażywała - właściwie nadużywała - lekarstwo, które dostawała na receptę. Nazywało się paracetco. Przez nie cierpię na zespół hiperempatii. Przyjął to, ani jednym gestem nie zdradzając się, co naprawdę czuł. Usiadł wyprostowany i spojrzał na mnie - z ogromną ciekawością, jak gdyby miał nadzieję wypatrzyć na mojej twarzy czy ciele jakieś widome znaki choroby, o której właśnie się dowiedział. - Odczuwasz ból innych ludzi? - zapytał. - I ból, i przyjemność. Ostatnio to drugie nie zdarza się w nadmiarze, jeśli nie liczyć ciebie. - I krwawisz, kiedy ktoś krwawi? - Już nie. Kiedyś, jak byłam mała, tak. - Ale przecież... widziałem, jak zabiłaś człowieka. - Owszem. Potrząsnęłam głową na wspomnienie tego, co widział. - Nie miałam wyjścia: on albo ja. - Wiem. Ja tylko... dziwi mnie, że w ogóle byłaś do tego zdolna. - Musiałam. Pokręcił głową. - Oczywiście, czytałem o tym syndromie, ale pierwszy raz widzę żywy przypadek. Pamiętam, jak pomyślałem wtedy, że byłoby całkiem nieźle, gdyby więcej ludzi musiało cierpieć ból, jaki sami zadają. Naturalnie z wyjątkiem lekarzy czy innych medycznych zawodów - ale większość. - Głupi pomysł. - Nie jestem taki pewny. - Słowo wrażliwca. Zły, bardzo zły pomysł. Broniąc się, nie zasługujesz na męki przeżywania bólu czy śmierci twojego napastnika. Cierpienie każdego rannego robi ze mnie kalekę. Nauczyłam się świetnie strzelać, bo przeczuwałam, że nie potrafię znieść tego, co się stanie, jeśli kogoś zranię. Poza tym... Urwałam. Patrząc przez moment w bok, wzięłam głęboki oddech, a potem znów spojrzałam na Bankole'a. - Najgorsze jest to, że gdybyś został ranny, zapewne nie byłabym zdolna ci pomóc. Twój a rana, ból - wszystko, co byś czuł, obezwładniałoby mnie. - Przypuszczam, że jakoś byś sobie poradziła - stwierdził z leciutkim uśmiechem. - Lepiej na to nie licz, Bankole. Znowu umilkłam, szukając w myśli słów, które do niego dotrą. - Nie oczekuję ani komplementów, ani duchowej pociechy. Chcę tylko, żebyś to pojął: jeżeli paskudnie złamiesz nogę, postrzelą cię albo odniesiesz jakiekolwiek inne poważne obrażenie, które cię unieszkodliwi, najprawdopodobniej mnie ono też uziemi