Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Ponadto za dużo tam dokazywano, i to w takim stylu, do którego nie przywykłam. Wpadano do cudzych pokojów, wyrzucano rzeczy przez okna i pękano ze śmiechu. Prócz mnie nie było tam żadnych panien, bo na wyścigi zjeżdżały głównie młode mężatki. Pewien starszy pułkownik, pan chyba sześćdziesięcioletni, wepchnął się do mojego pokoju i krzyknął: — A teraz pobawimy się trochę z bobaskiem! — Wyjął z szafy jedną z moich wieczorowych sukienek — przypominała rzeczywiście niemowlęcy strój, taka różowa i pełna wstążeczek — i wyrzucił ją przez okno wołając: — Łapcie ją, łapcie, oto trofeum zdobyte na najmłodszej osobie w naszym gronie! — Okropnie się zdenerwowałam. Wieczorowe stroje były dla mnie czymś bardzo cennym, o co się dbało, pieczołowicie przechowywało, czyściło i reperowało, a tu suknią rzucano niby piłką. Siostra pana Ankatella i inne panie pospieszyły mi w sukurs i powiedziały pułkownikowi, że nie powinien dokuczać biednemu dziecku. Cieszyłam się, że już stamtąd wyjeżdżam, choć bez wątpienia ten pobyt dobrze mi zrobił. Z innych spotkań towarzyskich pamiętam wielki zjazd w wiejskiej rezydencji wynajętej przez państwa Park–Lyle. Jego nazywano Królem Cukru. Żonę poznałyśmy w Kairze. Miała wówczas, moim zdaniem, pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt lat, ale z pewnej odległości wyglądała jak przystojna młoda kobieta, mniej więcej dwudziestopięcioletnia. Nigdy przedtem nie widziałam poza sceną takiego makijażu. Pani Park–Lyle prezentowała się naprawdę doskonale z ciemnymi, pięknie ułożonymi włosami, wyśmienicie „zrobioną” twarzą (niemal jak u królowej Aleksandry) i w strojach o pastelowych odcieniach jasnego błękitu i różu. Cały jej wygląd świadczył o triumfie sztuki nad naturą. Była to osoba niezwykle życzliwa i bardzo lubiła spraszać do swojego domu tłumy młodych ludzi. Zainteresował mnie tam jeden z młodzieńców, który potem zginął w czasie pierwszej wojny światowej. Niewiele poświęcał mi uwagi, liczyłam jednak na to, że z czasem lepiej się poznamy. Pod tym względem plany pokrzyżował mi inny oficer, artylerzysta, który wciąż koło mnie się kręcił, proponując siebie jako partnera do tenisa lub krykieta czy coś w tym rodzaju. Z każdym dniem rosła moja irytacja. Czasami zachowywałam się wobec niego nadzwyczaj nieuprzejmie, a on jakby tego nie zauważał. Nie przestawał mnie zagadywać, czy czytałam tę lub inną książkę, i zapowiadał, że mi ją przyśle. Czy będę w Londynie? Czy nie miałabym ochoty obejrzeć gry w polo? Odmowne odpowiedzi z mojej strony nie robiły na nim żadnego wrażenia. Wreszcie nadszedł dzień mojego wyjazdu. Dość wcześnie rano musiałam złapać pociąg, najpierw bowiem jechałam do Londynu, a tam miałam się przesiąść na pociąg do Devonshire. Pani Park–Lyle powiedziała mi po śniadaniu: — Pan S. — nie pamiętam teraz, jak się nazywał — odwiezie cię na stację. Na szczęście nie było to daleko. Wolałabym jechać którymś z samochodów państwa Park–Lyle — naturalnie mieli ich całą flotyllę — lecz domyśliłam się, że z taką propozycją wystąpił pan S., a nasza gospodyni zapewne uważała, że ja przyjmę ją z radością. Jak mało wiedziała! Tak czy inaczej, zajechaliśmy na stację, przyjechał pociąg, ekspres do Londynu, pan S. zaprowadził mnie na miejsce w rogu pustego wagonu drugiej klasy. Pożegnałam się z nim dość przyjaźnie, uspokojona, że widzę go po raz ostatni. Tymczasem gdy pociąg ruszał, on nagle złapał za klamkę, szarpnął drzwi i wskoczył do środka zatrzaskując drzwi za sobą. — Ja też pojadę do Londynu — oznajmił. Patrzyłam na niego w osłupieniu. — Nie ma pan z sobą żadnego bagażu. — Wiem, wiem, to nie ma znaczenia. — Usiadł naprzeciwko, wychylił się do przodu, położył dłonie na kolanach i patrzył na mnie dzikim wzrokiem. — Zamierzałem to odłożyć do naszego spotkania w Londynie, ale nie mogę dłużej czekać. Muszę to powiedzieć już teraz. Kocham panią do szaleństwa. Musi pani wyjść za mnie. Od pierwszego momentu, gdy panią ujrzałem schodzącą na kolację, wiedziałem, że dla mnie jest pani jedyną kobietą na świecie. Upłynęło trochę czasu, zanim udało mi się przerwać potok jego słów i rzec lodowatym tonem: — Wiem, że bardzo to miłe z pana strony, i w pełni to doceniam, lecz obawiam się, że moja odpowiedź brzmi: nie. Protestował mniej więcej przez pięć minut, a na koniec zaproponował, żebyśmy pozostali przyjaciółmi i spotkali się znowu. Ja na to powiedziałam, że według mnie lepiej będzie się nie spotykać, bo ja swojego zdania nie zmienię. Brzmiało to tak nieodwołalnie, że musiał ten wyrok zaakceptować. Odchylił się do tyłu i pogrążył w ponurych rozmyślaniach. Czy można sobie wyobrazić gorszy moment do oświadczyn? Siedzieliśmy zamknięci w pustym wagonie — nie było wtedy korytarzy — i mieliśmy do Londynu najmniej jeszcze dwie godziny, a tu taki impas w konwersacji, nie ma o czym mówić. Żadne z nas nie miało ze sobą nic do czytania. Kiedy przypomnę sobie pana S., to nawet dziś czuję do niego niechęć, zamiast wdzięczności, którą powinno się odczuwać za miłość zacnego człowieka (zgodnie z maksymą mojej babki). Jestem pewna, że był to człowiek zacny — i dlatego może taki nudny. Inna moja wizyta na wsi wiązała się również z wyścigami. Pojechałam do Yorkshire do starych przyjaciół mojej matki chrzestnej, państwa Matthews. Pani Matthews mówiła niemal bez przerwy i była osobą dość zatrważającą. Zaproszono mnie tam z okazji zawodów hippicznych imienia pułkownika St Legera. W tym czasie już trochę znałam się na wyścigach konnych, a nawet zaczęłam je lubić. Ponadto — głupio, że to pamiętam, ale właśnie takie głupstwa się zapamiętuje — miałam nowy kostium, kupiony specjalnie na tę okazję. Bardzo się sobie w nim podobałam. Był z dobrego tweedu, zielono— brązowy, uszyty u dobrego krawca. Mama uważała, że na tego rodzaju rzeczy warto wydać pieniądze, bo są na lata. W tym przypadku rzeczywiście tak się stało, nosiłam go co najmniej przez sześć lat. Żakiet był długi i miał aksamitny kołnierzyk. Nosiłam do tego kostiumu elegancki, też aksamitny toczek w kolorze szarawobrązowym, przybrany ptasim skrzydełkiem. Nie mam fotografii w tym stroju, ale gdybym miała, z pewnością dziś myślałabym, że wyglądałam śmiesznie. Wówczas, jak pamiętam, byłam pewna, że ubrana jestem dobrze, z szykiem i na sportowo. Moje dobre samopoczucie osiągnęło szczyt, gdy wysiadłam na stacji, gdzie miałam się przesiąść (musiałam, bo jechałam z Cheshire, od siostry). Wiał zimny wiatr. Podszedł do mnie zawiadowca i spytał, czy nie chciałabym zaczekać w jego biurze. — Może pani pokojówka zechce wziąć ze sobą kasetkę z biżuterią czy inne wartościowe rzeczy — dodał