Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Gdy pewnego dnia wpadł i policjanci pozwolili mu na jedną rozmowę telefoniczną, zadzwonił do Laurie. Tyle że Laurie była akurat w pracy i telefon odebrała Jaqe. W ogóle nie chciała z nim gadać. Zagroziła, że jeśli każe jej rozmawiać z jakimś policjantem, będzie udawać, że pierwszy raz w życiu o nim słyszy. Kiedy zaś krzyknął: - Powiedz Laurie! Tylko o to jedno proszę! - odłożyła słuchawkę. Minęło osiem miesięcy. Owoce na drzewie zrobiły się ciemne i tak ciężkie, że lada dzień mogły spaść. Jaqe podniosło się ciśnienie. Dziewczyna wyeliminowała ze swego jadłospisu sól i całymi dniami wylegiwała się na kanapie, oglądając w kółko te same reportaże. Poruszały często problem bezpieczeństwa. Pewien mężczyzna wykonał lekką i łatwą do noszenia tarczę - ponoć równie skuteczną jak policyjne kamizelki kuloodporne. Ludzie wypytywani na tę okoliczność przez reporterów bardzo chwalili sam pomysł, zastanawiali się jednak, czy zdążyliby się taką tarczą zasłonić, gdyby przyszło co do czego. Inne reportaże dotyczyły różnych sposobów wyrażania siebie. Pewien mężczyzna, na przykład, chciał pokryć dachy domów w mieście Jaqe rysunkami. Patrząc na jeden dach, widziałoby się tylko linie. Ale z okien samolotu - albo, jeszcze lepiej, statku kosmicznego - ujrzałoby się, zamiast dachów, pająki, trapezoidy, koty i ozdobne kółka na skrzydłach ptaków o ludzkich stopach. „Wiadomości dla potomności” - tak nazwał niedoszły autor owe rysunki. Jaqe wyobraziła sobie swoje prawnuki i ich dzieci podziwiające widoki z okien stacji kosmicznych. Nie wiedzieć czemu, tak ją to przygnębiło, że zmieniła program. Rozległo się pukanie. Jaqe podniosła się i otworzyła drzwi. Ujrzała kobietę w szortach i koszulce bez rękawów, która w ręku trzymała notatnik. Powiedziała, że robi spis mieszkańców. Interesuje ją liczba rodzin, wolnych i zajętych mieszkań, sklepów, biur i tak dalej. - Czy ktoś tu może ostatnio się urodził? - spytała. - Jeszcze nie - odrzekła Jaqe i uśmiechnęła się, spoglądając na swój brzuch. - O, kurczę! - wykrzyknęła kobieta. - Ale ze mnie idiotka! W takim razie mam jeszcze tylko jedno pytanie: czy ktoś tu ostatnio umarł? - Nie - zaprzeczyła Jaqe. - I nikt nie ma zamiaru. - Jejku! Nie miałam nic złego na myśli. - Kobieta zasłoniła się notatnikiem, niczym tarczą, o której dopiero co mówiono w telewizji. - To naprawdę nie ja układam te pytania. - Muszę się położyć - powiedziała Jaqe i zatrzasnęła drzwi. Gdy poczuła ból w boku, pomyślała w pierwszej chwili, że to od tego trzaśnięcia drzwiami. Dopiero gdy usiadła na skraju łóżka, a ból szarpnął nią do tyłu, uświadomiła sobie, że - jak to określała Laurie - „przyszedł czas”. Potem ból zniknął, a Jaqe siedziała, nie wiedząc, co robić i czy w ogóle coś robić. Jedno wiedziała natomiast z całą pewnością: nie chciała dzwonić do Laurie. Bała się usłyszeć Marka mówiącego, że Laurie właśnie gdzieś wyszła. Albo samą Laurie, tłumaczącą, że nie może się urwać, bo ma właśnie jakąś inwentaryzację czy inną cholerę. Dzień był tak ciepły, że mimo otwartych na oścież okien Jaqe okropnie się pociła. Jęknęła, myśląc, że ból powraca. Ale to nie był ból - to był warkot motocykla. Poszła zamknąć okno. Wyjrzała i zobaczyła mniej więcej siedmioletnią dziewczynkę w starej sukience grającą w klasy. Dziecko poruszało się między narysowanymi kredą liniami z tak wielkim skupieniem, jakby zależał od tego los jego i jego rodziny. Jaqe zaczęła płakać. Ogarnęła ją jakaś niewytłumaczalna tęsknota. Nagle ból powtórnie przeszył jej ciało. I wiedziała już, że musi jednak zadzwonić do Laurie. Słuchając głosu przyjaciółki, o mało znów się nie rozpłakała. Rozgorączkowana Laurie mówiła, że Jaqe musi wezwać lekarza, że bardzo ją kocha i że spotkają się w szpitalu. A potem zaczęła powtarzać: „tak, tak, tak”, gdy Jaqe przypomniała jej, że mogą minąć jeszcze całe godziny, nim stanie się coś poważnego. W każdym razie, pomyślała, tak piszą w książkach. Mark wyekspediował Laurie do domu taksówką. Dziewczyna przypomniała sobie ostatnią wizytę rodziców. Zabrali ją i Jaqe do francuskiej restauracji, potem zaś dali im pieniądze na taksówkę. Laurie chciała iść za nie do dyskoteki, a do domu wrócić metrem - Jaqe jednak nie pozwoliła jej na to. Siedząc samotnie w taksówce, Laurie tęskniła za matką, a nawet za ojcem. Wiedziała jednak, że tak naprawdę tęskniła za ułudą, za udawanymi rodzicami. - Ale nawet jeśli tak jest w istocie - wyszeptała - to jakże miła to ułuda. A teraz sama miała zostać matką... ojcem... czy kim tam. Nie mogła w to uwierzyć. Co ma. do licha ciężkiego, robić? Poród trwał dwa dni. Zdaniem Laurie, o wiele za długo. Wykonywała, wraz z Jaqe, wszystkie te cholerne ćwiczenia: oddychanie, masaż... bez skutku. To „coś” wciąż tam było. Laurie nie potrafiła myśleć o tym jako o dziecku. To był raczej przedmiot, który ranił jej ukochaną i sprawiał, że krzyczała. Chociaż położna masowała Jaqe i gładziła jej brzuch, powtarzając, że wszystko gra, Laurie cały czas spodziewała się, że nagle jakiś lekarz odciągnie ją na bok i powie, iż dla Jaqe nie ma już ratunku. Po dwóch dniach Laurie i lekarze postanowili namówić Jaqe na cesarskie cięcie. Dziewczyna zgodziłaby się natychmiast, gdyby nie to, że lekarka, która z nią rozmawiała, miała rude włosy i stała przed Laurie. - Zostaw ją w spokoju - powiedziała Jaqe. Zarówno Laurie, jak i lekarka pomyślały, że chodzi jej o dziecko i zaczęły zapewniać dziewczynę, że nikt go nie skrzywdzi, co tylko wprawiło Jaqe w jeszcze większą wściekłość. Wtedy lekarka dotknęła ramienia Laurie, a Jaqe, mimo że była cała obolała, krzyknęła: - Puść ją! Potrzebuję jej! Przecież obiecała! Laurie poczuła, że się czerwieni. - Ona nie wie, co mówi - wytłumaczyła lekarce. - Za zwyczaj nie jest zazdrosna. - Nie zniosę tego dłużej, już nie mogę, pomyślała. Lekarka uśmiechnęła się do Laurie, która znów poczerwieniała. - Nie ma sprawy - odrzekła. - Kobiety w czasie porodu nie odpowiadają za swoje słowa i czyny. Chyba zresztą już to mówiłam. Przyślemy tu kogoś innego