Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
W rezultacie drobne skaleczenia na jego chudych jak patyki nogach uległy zakażeniu i pojawiły się wielkie, zaognione czyraki. - No i jak? - zapytał mnie, podciągając do kolana nogawkę spodni i kręcąc kokieteryjnie łydką. - Szczuplutka, co? Poleciałbyś na panienkę z takimi nogami? Musiał bardzo cierpieć z powodu tych zaognionych ran na nogach, a wiedziałem, że jest równie przestraszony i słaby jak każdy z nas, ale mimo to pozostawał sobą i nadal potrafił mnie rozbawić. Choć z Coche nie było dobrze, wyglądało na to, że znacznie gorzej jest z Royem Harleyem. Jemu także trudno było jeść ludzkie mięso, dlatego ten wysoki, barczysty chłopak szybko tracił tkankę mięśniową. Chodził teraz przygarbiony, niepewnym krokiem, jakby jego kości były kruchym zestawem patyków. Także jego stan psychiczny ulegał pogorszeniu. Zawsze był dzielnym i nieustępliwym graczem Starych Chrześcijan, ale góra wypaliła go emocjonalnie, zdawał się teraz żyć ustawicznie na krawędzi histerii, płakał z byle powodu, kwilił jak dziecko, zawsze z twarzą ściągniętą grymasem lęku i skrajnej rozpaczy. Wielu młodszych chłopaków słabło, zwłaszcza Moncho Sa-bella, ale najgorzej było z Arturem i Rafaelem. Choć Rafael straszliwie cierpiał od pierwszych chwil po katastrofie, nie utracił wojowniczego ducha. Pozostał odważny i arogancki, 153 i nadal każdy dzień rozpoczynał od głośnej proklamacji swojej woli przeżycia, z której wszyscy czerpaliśmy siłę. Arturo z kolei stał się jeszcze spokojniejszy i bardziej introspektywny, a gdy przysiadałem przy nim teraz, czułem, że zbliża się do kresu swej walki. - Arturo, jak się czujesz? - Tak mi zimno, Nando - powiedział. - Ból mi zbytnio nie dokucza. Nie czuję już nóg. Trudno mi oddychać. Jego głos robił się słaby i cichy, ale oczy mu błyszczały, kiedy gestem przywołał mnie bliżej i oznajmił z łagodnym zniecierpliwieniem: - Wiem, że zbliżam się do Boga. Czasem czuję tak blisko jego obecność. Wyczuwam jego miłość, Nando. Tyle miłości, że chce mi się krzyczeć. - Arturo, spróbuj wytrzymać. - Nie sądzę, żeby to dla mnie jeszcze długo potrwało -odparł. - Czuję, jak On mnie przywołuje. Niebawem spotkam Boga, a wtedy poznam odpowiedzi na wszystkie twoje pytania. - Arturo, przynieść ci wody? - Nando, chciałbym, byś pamiętał, że nasze życie, nawet w tym miejscu, ma sens. Nasze cierpienie nie jest daremne. Nawet jeśli zostaliśmy tu uwięzieni na zawsze, możemy kochać nasze rodziny i Boga, i siebie wzajemnie, dopóki żyjemy. Nawet w tym miejscu nasze życie warte jest tego, by je przeżywać. Kiedy to mówił, jego twarz była rozświetlona. Milczałem w obawie, że głos mi się załamie, gdybym spróbował się odezwać. - Powiesz mojej rodzinie, że ich kocham, dobrze? Teraz tylko to się dla mnie liczy. - Sam im to powiesz. Arturo uśmiechnął się na to kłamstwo. - Jestem już gotów, Nando - podjął. - Wyspowiadałem się Bogu. Moja dusza jest czysta. Umrę bez grzechów. - Co ty gadasz? - Roześmiałem się. - Myślałem, że nie wierzysz w Boga, który przebacza grzechy. Arturo spojrzał na mnie i zdobył się na wątły, autoironiczny uśmieszek. - W takiej sytuacji - wyjaśnił - rozsądne wydaje się uwzględnienie wszystkich możliwości. W ciągu pierwszego tygodnia listopada Arturo robił się coraz słabszy i bardziej nieobecny. Jego najbliższy przyjaciel Pe-dro Algorta przez cały ten czas trzymał się blisko niego, przynosząc wodę, dbając, by było mu ciepło, i modląc się wraz z nim. Pewnej nocy Arturo zaczął cicho płakać. Kiedy Pedro spytał, czemu szlocha, odparł z nieobecnym spojrzeniem: - Bo jestem tak blisko Boga. Nazajutrz dostał wysokiej gorączki. Przez dwie doby był w delirium, tracąc okresowo przytomność. Ostatniego dnia pomogliśmy mu zejść z hamaka, żeby mógł spać obok Pedra. Gdzieś przed świtem Arturo Nogueira, jeden z najdzielniejszych ludzi, jakich znałem, zmarł spokojnie w ramionach swego najlepszego przyjaciela. Rankiem 15 listopada Numa, Roberto, Tintin i ja stanęliśmy przed wrakiem naszego samolotu, spoglądając w dół doliny, która opadała ku wschodowi. Numa był obok mnie i choć próbował to ukryć, widziałem, że cierpi. Od zejścia lawiny zmuszał się do jedzenia, mimo całej odrazy, wiedząc, że będzie potrzebował sił na czas wyprawy. Jednak podobnie jak Coche nie potrafił strawić więcej niż kilka kawałków naraz, czasem nie mógł przełknąć ani jednego, i chociaż zachował I 55 silną wolę, jasne było, że jego ciało słabnie. Kilka dni wcześniej ktoś przeciskający się w nocy przez ciemny kadłub nadepnął mu na łydkę. Szybko pojawił się paskudny siniak, a gdy Roberto zobaczył, jak noga bardzo spuchła, poradził mu wycofać się z ekspedycji. Numa zapewniał go, że ten siniak to drobiazg, i zdecydowanie obstawał przy swoim udziale. - Jak się czujesz? - zapytałem go, kiedy zebraliśmy swoje rzeczy i pożegnaliśmy się z innymi. - Pewien jesteś, że możesz iść z tą nogą? Numa wzruszył ramionami. - To nic takiego - powiedział. - Będzie w porządku. Kiedy ruszyliśmy w dół zbocza, niebo było zachmurzone, a powietrze chłodne, ale wiał lekki wiatr, więc mimo wszystkich moich wątpliwości co do tej wyprawy na wschód dobrze się czułem, odchodząc ostatecznie z miejsca katastrofy. Początkowo schodziliśmy w dobrym tempie, ale po jakiejś godzinie marszu niebo pociemniało, temperatura spadła, a wokół nas gwałtownie wirowały spirale śniegu. W mgnieniu oka ogarnęła nas gwałtowna burza. Wiedząc, że liczy się każda sekunda, pobrnęliśmy z powrotem w górę zbocza i wpadliśmy do wraku, wystraszeni i przemarznięci, w chwili gdy burza przybrała rozmiary prawdziwej śnieżycy. Kiedy porywy wiatru zakołysały samolotem, wymieniliśmy z Robertem ponure spojrzenia. Rozumieliśmy bez słów, że gdyby rozpętało się to parę godzin później, unieruchomiając nas bez osłony na otwartym zboczu, to już bylibyśmy martwi albo konający. Śnieżyca, jedna z najgorszych, jakie przeżyliśmy podczas wszystkich tygodni pobytu w Andach, nie wypuszczała nas z kadłuba przez dwa długie dni. Kiedy czekaliśmy, aż ustanie, Roberto coraz bardziej niepokoił się stanem nogi Numy