Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
.. - Ach, cipka redaktorka? Założę się, że wie, co zrobić z taką śliczną buzią. No, trzeba przyznać, że Merriwether zdołał zmarszczyć się surowo na te słowa, mimo że nie umiał pływać z pustakiem betonowym u szyi. Wyciągnął nawet papierosy i dla dodania sobie animuszu wetknął jednego gniewnie między zęby. - Jeśli liczył pan, że wygra pan sprawę, stawiając na wdzięk osobisty, panie Scotti, to zdecydowanie radziłbym panu uruchomić zapasowy plan awaryjny. - Aaach, Buźka! - Scotti wyciągnął rękę, Merriwether uchylił się. Ale mężczyzna tylko wyrwał mu z ręki paczkę papierosów. - Co z tobą, Buźka? Nerwowy? - Włożył sobie papierosa do ust, a paczkę wsunął do kieszeni marynarki. - Wiesz, chodzi o to - powiedział - że jak nie będziesz dla mnie miły, to będę musiał porozmawiać z inną gazetą. „Zwierzenia zabójcy”. Na wyłączność. A potem, Buźka... będziesz musiał mocno wylizywać tę twoją cipkę redaktorkę, żeby ci wybaczyła. Merriwethera zatkało, tymczasem Scotti wyjął płaską srebrną zapalniczkę. Zapalił swojego papierosa i - czy Merriwether miał szansę tego uniknąć? - podał i jemu ogień. - Ale nie na tym polega problem - Scotti wydmuchnął kłąb dymu Merriwetherowi w twarz. - Bo ja wiem, że przede wszystkim ty sam chciałbyś tego wysłuchać. No nie, Buźka? No nie? O tym, jak się wił na ziemi. Billy Thimble. Jak błagał, żebym do niego nie strzelał? Taki balach? Dobrze się słucha, co? Dobry balach. Wił się na ziemi, wył i błagał: „Nie, proszę, nie zabijaj mnie”, a ja nad nim stałem z pistoletem wymierzonym mu w głowę i wydawało mi się, że czuję, jak jego serce pompuje jego krew w mój krwiobieg, bo wiedziałem, że pociągnę za spust. Słuchałem jego wycia dla samej frajdy. - Dźgnął Merriwethera w pierś wyciągniętym palcem. - Szkoda, żeś go nie słyszał, Buźka. Jak baba. Tak jęczy baba, kiedy się ją dobrze posuwa. Kurwa, było mi tak dobrze jak wtedy, kiedy masz pod sobą nabrzmiałą, ciepłą cipkę, broczącą sokiem. A potem... Bum! Jakbyś się spuścił. - Mrugnął okiem. - Dobry balach, co nie, Buźka? Merriwether wyprężył się, wygiął z niesmakiem wargi, władczo uniósł jedną brew. Boże, chcę być stąd jak najdalej, pomyślał. - Czy mam to uznać za pańskie przyznanie się do winy, panie Scotti? - Uśmiechnął się beztrosko. Scotti wybuchnął śmiechem: „He!” Odgłos, jakby upadły zwłoki. - To nie moje zeznanie, Buźka. To zeznanie Johnny’ego Barnesa. - Co?! - Merriwether zamrugał oczami. - Właśnie tak, Buźka. Coś ty, z byka spadł, nie wiesz, co tu jest grane? - Chyba... nie bardzo. Powiedziano mi, że tu będzie... coś w rodzaju przesłuchania. - Przesłuchanie huntleyowskie - powiedział Scotti. Uśmiechnął się czy też raczej skrzywił szyderczo, trudno powiedzieć. - Johnny, nasz Johnny, śpiewa jak z nut. - Odwrócił się powoli. Zaczął się oddalać, kulejąc, stukając laską i szurając bezwładną stopą. - Johnny śpiewa jak z nut. 3 Do południa przestało padać. Pluskanie kropli padających do podstawionych wiader rozlegało się coraz rzadziej. Sally podniosła wzrok znad maszyny, na której wystukiwała rozkład zajęć na dzień dzisiejszy. Zlustrowała swoje królestwo. W redakcji nie było nikogo poza nią i Shea. Doreen i Alice poszły coś zjeść. Les miał dziś wieczorem mecz, z którego robił sprawozdanie, więc wziął wolne popołudnie. Rumplemeyer miał relacjonować wystąpienie Purdy’ego przy okazji wmurowania kamienia węgielnego pod nowy podmiejski kompleks handlowy przy szosie numer 4, ale - ponieważ uroczystość przełożono na później z powodu deszczu - wykorzystał wolną chwilę, żeby podskoczyć na stary dworzec w Hickory i pociągnąć za język młodzież na temat Teddy’ego Woceka: z kim się kolegował, z jaką dziewczyną chodził. Niestety, jak dotąd nikt nie chciał gadać - wszyscy się bali, chyba zastraszeni. Tak czy owak, przy biurku siedział tylko Shea i rozmawiał przez telefon, zdaje się z Ralphem Jonesem. Udało mu się wreszcie zapalić papierosa, strząsał popiół do pełnego wody kosza na śmieci, który stał koło stolika z maszyną do pisania. Sally podniosła się i przeciągnęła. Podeszła ostrożnie do okna. Czuła, jak woda wyciśnięta z wykładziny dywanowej dostaje się pod paski sandałów, jak nasiąkają pończochy. Zagryzła zęby i, mijając Shea, obdarzyła go pokrzepiającym uśmiechem. Wyjrzała na zalaną ulicę, na ociekające wodą wiązy, samochody mknące z sykiem opon po mokrej nawierzchni ku skrzyżowaniu z Główną. W chmurach pokazały się dziury, niebieskie plamy, błysnęło słońce. - I zstąpił spokój - wyszeptała do szyby. W złą godzinę, bo zza węgła wypadł pędem Merriwether z rozwianymi połami prochowca, powiewając kapeluszem w ręku. Niech to szlag, pomyślała Sally. A niech to szlag trafi! Wyraz jego twarzy nie pozostawiał wątpliwości: stało się coś ważnego. Zacięte wargi, szeroko otwarte spanikowane oczy. Wyzwała się w myśli od kretynek. W żadnym wypadku nie wolno go było wysyłać na to przesłuchanie. To miała być formalność, zwykła przedprocesowa rutyna... Niech to szlag. Trzeba było wysłać Shea. Co jej do łba strzeliło? Merriwether zawsze wszystko pokiełbasi, poprzekręca nazwiska, zapomni szczegółów, nie zada podstawowych pytań. Chciała mu po prostu poprawić samopoczucie. To znaczy chciała, żeby westchnął z wdzięczności do niej, popatrzył na nią tymi swoimi modrymi oczyma... A teraz wygląda na to, że skopała sprawę, i to potężnie. - Niech to szlag! - powiedziała w głos. Merriwether przebiegł przez ulicę, uskakując przed samochodami. Sally otworzyła drzwi na jego przyjęcie. Nawet nie zwolnił, wpadł jak pocisk. Stanął przed nią, podskakując jak podniecony szczeniak, zziajany, bez tchu. - Sally! Sally! Przyznał się. - Co?! Scotti? Boże jedyny! - Nie, nie. Ten drugi, Barnes. Współoskarżony. O’Day, adwokat Scottiego, próbował skłonić sędziego, żeby to utajnić, nikogo nie było, ani Doga, ani Buzzy’ego, żadnego dziennikarza. Jesteśmy jedyni. A oskarżyciel mi powiedział... - Okay, okay. Uspokój się, kotku. To jest sensacja. Chwyciłeś wszystko? Masz notatki? - Tak, tak. Chyba tak. Na pewno. Merriwether rozluźnił się trochę, przysiadł na krawędzi biurka. Miał wypieki, włosy rozczochrane... Nie wyciągnąć ręki, by poprawić mu opadający na czoło lok, to chyba ponad jej siły. Redaktor deprawuje młodzież, pomyślała. Patrz „Wykaz czynów idiotycznych”, strona 3. Wyciągnęła rękę i poprawiła mu opadający na czoło lok. Podniósł oczy, te swoje modre oczy - a jak na nią popatrzył! - cóż, zatrzyma jeszcze przez chwilę palce w jego włosach. A on na nią patrzy, chwyta powietrze, wargi ma rozchylone..