Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Wśród zgromadzonych rozległ się pomruk aprobaty. Traynor uniósł dłoń, prosząc o ciszę. - Nie mogliśmy dostać owych pieniędzy w lepszym czasie. Dzięki nim spłacimy nasze zobowiązania, choć oczywiście musimy mieć świadomość, że suma ta nie na długo nam wystarczy. Niestety, muszę zakomunikować także złą wiadomość: wszystko wskazuje na to, że z wciąż malejącego funduszu przeznaczonego na obsługę naszego głównego kontraktu nie da się pokryć wszystkich planowanych wydatków. Traynor popatrzył na Sherwooda, który nerwowo potarł dłonią wąsy. - Fundusz zatem musi zostać zasilony - ciągnął Traynor. - Spora część owej trzymilionowej darowizny zostanie przeznaczona właśnie na ten cel. - To nie jest tylko moja wina - wybuchnął Sherwood. - Nalegano, bym podniósł do maksimum wpłaty na fundusz. A to wiązało się z ryzykiem. - Nie udzielono panu głosu - przerwał mu z naganą Traynor. Przez chwilę Sherwood sprawiał wrażenie, jakby chciał coś jeszcze powiedzieć, zachował jednak milczenie. Traynor popatrzył w swoje notatki, starając się na powrót zebrać myśli po wybuchu Sherwooda. Nienawidził bałaganu. - Dzięki darowiźnie pana Shapiro - powiedział, wracając do przerwanego wątku - znaczne uszczuplenie funduszu ostatnimi czasy zostanie zrekompensowane. Problemem pozostanie nadal to, by żadna kontrola z zewnątrz nie zwęszyła, że mamy kłopoty. Nie możemy sobie pozwolić na niewywiązywanie się ze zobowiązań. Wynika z tego, że będziemy zmuszeni odłożyć sprawę budowy wielopoziomowego parkingu aż do chwili, gdy zdobędziemy nowe fundusze. Aby zaś tymczasowo zmniejszyć niebezpieczeństwo grożące naszym pielęgniarkom, poleciłem Helen Beaton, by dopilnowała założenia oświetlenia na dolnym parkingu. Traynor powiódł wzrokiem po sali. Zgodnie z tym, co napisano w Zasadach zarządzania, sprawa ta powinna zostać zaprezentowana jako propozycja, przedyskutowana i przegłosowana, wyglądało jednak na to, że nikt nie ma ochoty zabierać głosu. - Ostatni punkt naszego spotkania dotyczy doktora Dennisa Hodgesa - oświadczył Traynor. - Jak wszyscy wiecie, doktor Hodges zniknął w marcu tego roku. W zeszłym tygodniu spotkałem się z szefem tutejszej policji, Wayne'em Robertsonem, żeby o tym porozmawiać. Nie znaleziono żadnego śladu, który wskazywałby na miejsce pobytu Hodgesa. Nie ma też najmniejszej poszlaki, że przytrafiło mu się coś złego, chociaż szeryf Robertson przyznaje, że im dłużej pozostaje on zaginiony, tym większe jest prawdopodobieństwo, że już nie żyje. - A ja sądzę, że jest wręcz przeciwnie - stwierdził doktor Cantor. - Znając tego sukinsyna, najprawdopodobniej siedzi sobie teraz na Florydzie, śmiejąc się do rozpuku za każdym razem, ilekroć pomyśli, jak grzęźniemy tutaj w całym tym biurokratycznym gównie. Traynor zastukał swym licytatorskim młotkiem. - Proszę o spokój! - krzyknął. - Musimy zachować porządek. Cantor skrzywił się z pogardą, ale nie powiedział już ani słowa. Traynor popatrzył nań z dezaprobatą. - Niezależnie od tego, jakie osobiste uczucia żywimy wobec doktora Hodgesa, pozostaje faktem, iż odegrał on znaczącą rolę w historii szpitala. Gdyby nie on, ta placówka byłaby do dziś małym wiejskim ośrodkiem. Jego praca zasługuje na nasz szacunek. Chciałbym też poinformować zarząd, że żona doktora Hodgesa zdecydowała się sprzedać dom - już kilka lat wcześniej przeniosła się wszak do swego rodzinnego stanu. Do niedawna żywiła jeszcze nadzieję, że jej zaginiony mąż odnajdzie się, ale po rozmowie z szeryfem Robertsonem postanowiła ostatecznie zerwać swoje związki z Bartlet. Wspomniałem o tej sprawie dlatego, iż sądzę, że w najbliższej przyszłości zarząd podejmie jakieś kroki, by upamiętnić ogromny wkład doktora Hodgesa w rozwój Bartlet Community Hospital. Skończywszy, Traynor zebrał ze stołu notatki i formalnie przekazał głos Helen Beaton, która miała przedstawić swoje miesięczne sprawozdanie. Kobieta wstała z miejsca. Miała koło trzydziestu pięciu lat