Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Zanim go porzucili, wyłączyli wszystkie światła, jednak w blasku księżyca mógł dostrzec jego zalewany dziób, kłębiące się fale pogrążające pokład, napełnione wodą zataczanie się statku przeznaczonego na stracenie. Otworzyli, oczywiście, kingstony. Wciąż wychylał się przez iluminator, kiedy nadbudówka statku znikła pod zbałwanionymi falami, przez krótką chwilę pozostawiając jedynie biały komin sterczący jak jakaś dziwna latarnia morska na środku Morza Egejskiego. Potem i on zatonął, a po Rupescu nie pozostał nawet ślad. Macomber cofnął głowę, zatrzasnął iluminator, zapalił światło w kabinie i zaczął uderzać rękami, aby się rozgrzać. Siadając na koi oparł się dzikiej pokusie wyciągnięcia na niej nóg i zapalił nowe cygaro. Nadal żadnej szansy na sen; wyglądało na to, że jeszcze przez dłuższy czas nie odważy się zmrużyć oczu. Okres stania przy iluminatorze strasznie wyczerpał jego członki, jednakże narastająca w nim furia oraz morskie nocne powietrze wzmogły jego czujność i teraz, kiedy palił, gniew pomagał mu myśleć. Umknęło gdzieś spragnione oczekiwanie powrotu do przystani spokoju - umknęło na pierwszy widok tych, tak dobrze mu znanych, mundurów. Musiał coś zrobić, aby podważyć kalkulację czasu owego starannego planu, według którego działali. Są złymi improwizatorami i źle reagują, gdy rzeczy idą niezgodnie z harmonogramem. Jego główna nadzieja tkwiła w wytrwaniu, w udawaniu Dietricha, aby wytrącić ich z równowagi na samym początku i uzyskać swobodę nieskrępowanego poruszania się po statku. Powstał, aby zwalczyć nawrót senności, wcisnął na głowę kapelusz - kapelusz, dzięki któremu wyglądał jeszcze bardziej germańsko - i spojrzał w lustro nad umywalką. Nie było potrzeby przybierania ponurego wyrazu twarzy - to przyszło aż zbyt naturalnie. Jesteś Dietrichem, powiedział cicho, więc od teraz zapomnij, że kiedykolwiek istniał facet nazwiskiem Macomber. A oni będą musieli utrzymywać ciszę radiową, więc nic nie sprawdzą. Liczy się pierwsze spotkanie. Jesteś Dietrich, doktor Richard Dietrich. Znów usiadł na krześle, nie mogąc się doczekać ich powrotu. Kiedy przyszli po niego, była już prawie północ. Rozdział 4 Niedziela. Północ Trzymając pistolet maszynowy pod pachą, porucznik Hahnemann - teraz już w mundurze Alpenkorps - przekręcił klucz, nacisnął klamkę i kopnięciem otworzył drzwi. Dietrich siedział przy stoliku, nadal w płaszczu i kapeluszu, ze skrzyżowanymi w kostkach nogami wyciągniętymi przed siebie. Palił następne cygaro, a gwałtowne wejście nie wywarło na nim żadnego wrażenia ani nie spowodowało zmiany w jego swobodnym zachowaniu. Wyglądał raczej tak, jakby starał się zademonstrować znudzony brak zainteresowania. Złożył ręce na piersi i spoglądał na Hahnemanna jak na kawałek źle wysmażonego mięsa. Po chwili przeniósł uwagę na wysokiego mężczyznę z orlim nosem, który dziarsko wkroczył do kabiny za porucznikiem. Niemiec, tuż po czterdziestce, o uderzającym wyglądzie, trzymał się bardzo prosto, a jego niebieskie oczy przyglądały się siedzącemu pasażerowi. Pod rozpiętym cywilnym płaszczem Dietrich dojrzał buty i mundur Alpenkorps. - To pułkownik Burckhardt - poinformował szorstko Hahnemann. Urwał na chwilę, jak gdyby oczekiwał jakiejś reakcji. - Zwykle powstaje się w obecności pułkownika - dokończył ponuro. - Proszę odesłać tego człowieka, abyśmy mogli porozmawiać. - Dietrich zwrócił się do spoglądającego nań z zainteresowaniem Burckhardta. Od czasu ich wejścia do kabiny nawet się nie poruszył. - Może pan mówić z nami obydwoma - zaczął rzeczowo Burckhardt - chyba że ma pan bardzo dobry powód, aby życzyć sobie rozmowy w cztery oczy. - Jak wcześniej Hahnemann, tak teraz i Burckhardt zastanawiał się, dlaczego reaguje w sposób niezgodny z zamiarami. A jednak... - To, co mam do powiedzenia, nie jest przeznaczone dla młodszych oficerów. - Uprzejmość Dietricha zniknęła gwałtownie i spojrzał ponuro na pułkownika. - Jak mi się wydaje, nie ma pan za wiele czasu do stracenia, więc może to załatwimy? Twarz Burckhardta nie wyrażała żadnych emocji, jednak w środku poczuł się trochę wytrącony z równowagi - zamierzał powiedzieć prawie dokładnie to samo, a ten bydlak o agresywnym wyglądzie go wyprzedził. Miał niejasne poczucie, że oddaje pole, więc przemówił zdecydowanie do porucznika: - Hahnemann, ma pan obowiązki, których musi pan dopilnować. Proszę mnie pozostawić z tym człowiekiem, aż pana wezwę. - Może być uzbrojony - zaprotestował Hahnemann. - Oczywiście, że jestem uzbrojony - odparł szybko Dietrich, przewidując następne pytanie. Człowiek mniejszego formatu niż Heinz Burckhardt mógł okazać poirytowanie, lecz pułkownik doszedł do funkcji dowódczej w elitarnej służbie Wehrmachtu i czuł niechętne uznanie dla postawy niezależności. - Zamierzam wyjąć parabellum - wyjaśnił Dietrich, wpatrując się w Hahnemanna, jak gdyby powątpiewał w jego zdolność zrozumienia prostego zdania w języku niemieckim - więc proszę, aby pan zechciał łaskawie panować nad sobą..