Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Przyniosła odzież dla mnie i Mahtab w takim samym kurdyjskim stylu, nieco tylko zmodyfikowanym według tureckich gustów. Przez dobrą chwilę siedzieliśmy nic nie robiąc, zaczęłam się trochę niecierpliwić. Spytałam kogoś, co się stało, i dowiedziałam się, że Mosehn poszedł do „miasta" po samochód. Powiedziano mi też, że owa stara tęga kobieta, która pomogła nam się ubrać, to matka Mosehna. Żona jego też tu była. To wyjaśniało jedną z zagadek. Mosehn był Turkiem, a nie Irańczykiem. Tak naprawdę - jak stwierdziłam - nie był ani jednym, ani drugim. Był Kurdem i nie uznawał granicy, przez którą przeszliśmy w nocy. Powrót Mosehna z samochodem wprowadził ożywienie. Wręczył mi niewielką paczkę owiniętą w gazetę, po czym polecił nam iść do samochodu. Szybko wepchnęłam paczkę do torby i zwróciłam się do matki Mosehna z podziękowaniami, za gościnę, lecz ona - ku memu zaskoczeniu - wdrapała się za mną na tylne siedzenie, dając znak do odjazdu. Jeden z przemytników usiadł za kółkiem, a obok - młody chłopak. Pędziliśmy przez górskie okolice, przeistoczeni teraz z wyglądu w typową kurdyjsko-turecką rodzinę. Ogromne rozmiary matki Mosehna sprawiały, że siedzącej obok niej Mahtab w ogóle nie było widać. Być może taki był zamierzony efekt. Matka Mosehna 335 najwyraźniej nabrała animuszu podczas tej górskiej jazdy na złamanie karku, paliła z ukontentowaniem tureckie papierosy, wydzielające gryzący dym. U stóp góry kierowca zwolnił. Przed nami wyrósł budynek wartowni. Zesztywniałam. Turecki żołnierz zajrzał do wozu. Pogadawszy z kierowcą, sprawdził jego dokumenty, ale od nas już nie żądał papierów. Matka Mosehna dmuchnęła mu w twarz papierosowym dymem. Strażnik machnął ręką, dając nam wolną drogę. Ruszyliśmy dwupasmową asfaltową szosą, biegnącą po wysokogórskiej równinie. Mniej więcej co dwadzieścia minut musieliśmy zatrzymywać się przy kolejnych posterunkach. Za każdym razem serce podchodziło mi do gardła, ale bez kłopotów puszczano nas dalej. Matka Mosehna znakomicie nas maskowała. W pewnej chwili kierowca zatrzymał się na poboczu autostrady, w miejscu, skąd wyboista drożyna prowadziła do odległej wioski, składającej się z paru ruder. Chłopak na przednim siedzeniu wysiadł z samochodu i odszedł tą drogą. My zaś pognaliśmy w kierunku Wan. Uświadomiłam sobie, że w ogólnym zamieszaniu przed naszym odjazdem z farmy nie miałam okazji pożegnać się z Mosehnem i podziękować mu. Poczułam wyrzuty sumienia. A potem przypomniała mi się paczka, którą mi wręczył przed odjazdem. Wówczas wsadziłam ją do torebki nie otwierając. Teraz wyjęłam ją i odwinęłam gazetę, a w środku znalazłam nasze paszpory, pieniądze i biżuterię. Były tam wszystkie moje dolary, irańskie riale zostały wymienione na gruby plik tureckich lirów. Mosehn zwrócił wszystko - z wyjątkiem złotego naszyjnika. Był to osobliwy koniec naszej krótkiej i niecodziennej znajomości. Zawdzięczałam Moseh-nowi życie swoje i Mahtab. Pieniądze i biżuteria nie miały dla mnie znaczenia. Widocznie Mosehn uznał, że złoty naszyjnik to wystarczający napiwek. Znów zatrzymaliśmy się przy polnej drodze prowadzącej do kolejnej nędznej wioszczyny. Matka Mosehna odpaliła następnego papierosa od poprzedniego. Wyskoczyła z wozu i także odeszła bez pożegnania. Teraz byłyśmy już tylko my i kierowca w samochodzie pędzącym do Wan. W pewnej chwili podczas jazdy, w samym środku bezludnej okolicy, kierowca odwrócił się i gestem polecił nam zrzucić zewnętrzną warstwę odzieży. Rozebrałyśmy się, zostając tylko w amerykańskich ubraniach. Teraz byłyśmy amerykańskimi turystkami, jakkolwiek bez stosownych pieczątek w paszportach. Zauważyłam, że mijane wioski stają się coraz okazalsze, że jest ich coraz więcej. Wkrótce znaleźliśmy się na przedmieściach Wan. - Lotnisko - tłumaczyłam kierowcy. Mahtab znalazła właściwe perskie słowo, więc twarz jego rozjaśniła się zrozumieniem. Zatrzymał 336 się przed biurem, którego okna ozdabiały reklamówki podróży, po czym dał nam znak ręką, byśmy poczekały, a sam wysiadł. Po chwili wrócił i przy pomocy Mahtab poinformował mnie, że najbliższy samolot do Ankary odlatuje za dwa dni. To było za długo. Musimy dotrzeć do Ankary jak najszybciej, zanim ktoś się nami zacznie interesować. - Autobus? - spytałam z nadzieją w głosie. Kiwnął głową i włączywszy silnik pognał ulicami Wan na dworzec autobusowy. Znów gestem polecił nam zostać w środku, a sam wszedł do budynku dworca, po chwili zaś wrócił i spytał: liry? Wyciągnęłam z torebki plik tureckich pieniędzy i podałam mu. Wybrał kilka banknotów i zniknął. Wkrótce potem był w samochodzie, szeroko uśmiechnięty wymachiwał biletami do Ankary. Rozmawiał z Mahtab, z trudem wysławiając się po persku. - On mówi, że autobus odjeżdża o czwartej po południu - tłumaczyła. Do Ankary dotrzemy w południe następnego dnia. Spojrzałam na zegarek. Była dopiero pierwsza. Nie chciałam wałęsać się po dworcu przez trzy godziny, więc - pozwoliwszy sobie na odrobinę swobody, skoro już się zaprzyjaźniliśmy - wypowiedziałam jedyne słowo, które dla mnie i - byłam tego pewna - także dla Mahtab było teraz najważniejsze: - Ghaza - jedzenie - powiedziałam, wkładając dłoń w usta. Od chwili, kiedy to opuściłyśmy bezpieczne schronienie w Teheranie, jadłyśmy tylko chleb i ziarna słonecznika, popijając herbatą. Kierowca rozejrzał się po okolicy, po czym skinął dłonią. Zaprowadził nas do pobliskiej restauracji i wprowadził do środka. Następnie, gdy już usiadłyśmy, powiedział: - Tamum, tamum - po czym strzepnął dłonią o dłoń. - Skończone. Mogłyśmy mu tylko podziękować. Odchodząc o mało się nie rozpłakał. Zamawiając nieznane potrawy z niezrozumiałego menu w obcym kraju nie miałyśmy z Mahtab pojęcia, co przed nami postawią. Byłyśmy więc mile zaskoczone wykwintnym daniem, na które złożył się ryż i kurczak w sosie barbecue. Miało niebiański smak. Jadłyśmy powoli, delektując się każdym kęsem, zabijając czas, z podnieceniem rozmawiając o Ameryce. Bardzo martwiłam się o ojca