Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Gdy dojrzeliśmy szeroką plażę zamykającą wodny rękaw, Armando wskazał na wysoki busz podchodzący do samej wody. Słonie szły długim rzędem. Widoczne były ich grzbiety i energicznie poruszające się trąby. Zaczęły wychodzić na płaski brzeg. Ogromne stado zbliżało się do wody. Duże, średnie i małe słonie. Równocześnie z przeciwnej strony ukazały się bawoły. Wydawało się, że dwa stada idą czoło w czoło naprzeciw siebie. Za chwilę jednak zobaczyliśmy ciemne bawoły na tle jaśniejszych słoni. Przepyszny to był widok. Stada liczące po kilkadziesiąt sztuk olbrzymich zwierząt, pełnych energii 1 zdrowia, ciągnące do wieczornego wodopoju... Bawoły zobaczyły czy posłyszały nas pierwsze. Całe stado stanęło jak wryte. Głowy zwrócone nieruchomo w naszym kierunku. Słonie spostrzegły nas, nie zaprzestały jednak maszerować ku wodzie, porykując i wachlując się uszami. Po chwili wyszła z buszu jeszcze druga część czy inne stado bawołów i mieliśmy przed sobą ogromną panoramę zwierzęcą, widok nieczęsty nawet w parkach narodowych Afryki Wschodniej. — Trzeba kropnąć jednego bawoła na jutrzejszą żywność, potem nie będzie czasu... — Poczekaj jeszcze chwilę, popatrzę trochę — poprosiłem. Armando uśmiechnął się do mnie wyrozumiale i kiwnął głową przytakująco. Zauważyłem zresztą, jak sam był zachwycony widokiem zwierząt. Podpływaliśmy powoli coraz bliżej. Teraz już i słonie zwróciły ku nam głowy i stały zbitą, szarą ścianą z rzędem połyskujących białych kłów. Cud trwał. Czuło się jednak, że nie przyzwyczajone do widdku ludzi zwierzęta nie pozostaną długo w tej pozie. Armando długo celował i widać było, że nie może się zdecydować na strzał z niepewnego stanowiska chwiejnej łodzi. Celował w młodego bawołu, stojącego na prawym brzegu stada. Odległość około stu metrów. Padł strzał i zakurzyło się tuż przed bawołem. Za nisko. Przez ułamek sekundy nic nie drgnęło. Dopiero gdy doszedł huk strzału, bawoły jak zelektryzowane wszystkie równocześnie zrobiły w tył zwrot i zniknęły w buszu wzniecając potężny szum gałęzi i tuman kurzu. Słonie znacznie wolniej i bez popłochu uciszywszy porykiwania zniknęły również w przedeptanych ścieżkach leśnych. Wylądowaliśmy na miejscu, gdzie przed chwilą stały bawoły, by sprawdzić, czy któryś nie został zraniony nłbitą kulą, aby w razie czego pójść śladami krwi. Było tu mnóstwo śladów różnych zwierząt. Armando pokazywał mi je. — Popatrz! — wołał do mnie. — To jest dopiero cudowne ujrzeć tyle zwierząt! O, tu zebry, tu elandy, tu gnu i nosorożec! A gdy zobaczył na piasku odciśnięty brzuch krokodyla, zupełnie oszalał z zachwytu. — Afryka to najpiękniejszy kraj na świecie! Gdzie 7 — W dolinie Kilombero 87 ;;>/ ': masz takie cuda jak tutaj? Popatrz, jakie gówna słoniowe i jakie wielkie! Kochany ten kraj! Widziałem Europę i Indie. To nic w porównaniu z Afryką! Piękny kraj... nigdy go nie opuszczę... Dajcie piwa! Na kolację mieliśmy mięso hipopotama pieczone na patykach i posypywane w czasie pieczenia indyjskimi przyprawami. Gdyby mnie ktoś zapytał, jak smakuje hipopotamina, musiałbym powiedzieć, że ma smak pieprzu, curry, mięty, imbiru, a nade wszystko łajdackiego czosnku, ale jest bardzo, bardzo smaczna pod wieczór afrykańskiego dnia spędzonego na safari. Ci, co wiedzą lepiej, twierdzą, że hipopotam ma smak wieprzowiny. Tylko trochę twardej. To ostatnie to i ja wiem. Myślałem, że dopiero co usnąłem, gdy usłyszałem głos Armanda. — Trzeba wstawać, bo zaraz dzień, a dzisiaj mamy zastrzelić słonia. Armando był już zupełnie gotów. Chłopaki pitrasili coś przy ognisku. Nie było jeszcze śladu wstającego dnia. Gwiazdy normalnie świeciły na równo czarnym niebie. — Kawa będzie dzisiaj z wody z rzeki, a kanister z wodą do picia zostawimy na później. Kawa zresztą była już gotowa i Hamidu podawał nam ją w pięknych filiżankach i częstował kostkami luksusowego afrykańskiego cukru. Kostki rozpadały się natychmiast w gorącym płynie i momentalnie rozpuszczały. Gdy wychodziliśmy serpentynową ścieżką ku łodzi, gwiazdy na wschodzie już znikały. Słonie w dolinie Kiiomhero Gdy dopływaliśmy do cypla, gdzie zalew łączył się z rzeką, słońce wystrzeliło z traw. Po przebrnięciu przez 98 gęstwinę liściastych wodorostów płynęliśmy środkiem nurtu w dół. Półgodzinny spływ, i zakręt rzeki wyniósł nas w pobliże przeciwległego brzegu. Brzeg był wysoki i urwisty, zjeżony grzywką trawy. — Tu będą słonie. Dzisiaj się nie zawiedziesz — szepnął siedzący za mną Ray. Po chwili dobiliśmy do miejsca, gdzie zdeptana przez zwierzęta skarpa schodziła stromą ścieżką ku wodzie, tworząc małą plażę pokrytą mnóstwem śladów. — Siady sprzed paru godzin — stwierdził Armando. — Biegnij rozejrzeć się — rzekł do boya. Youssuf wydrapał się na skarpę. Za krótką chwilę zobaczyliśmy jego sylwetkę w klinie wąwozu. Szybko wracał wymachując rękami. — Tembo! Tembo kubua... Armando i Ray natychmiast załadowali strzelby. Ledwo zdążyłem zarzucić na ramię moją „myśliwską" torbę i wziąć kamerę w rękę, już wspinaliśmy się w górę, po usuwającym się spod nóg piasku. Szliśmy przez jakiś czas równolegle do brzegu, aby dotrzeć do nieco wyżej położonego miejsca, widocznego przed nami. Trawa była wysoka, ale stosunkowo rzadka, rozrzucona kępami. — Buana — szepnął Youssuf i przystanął przy Armandzie ze splecionymi na krzyżu dłońmi. Armando postawił stopę na rękach Youssufa i miękkim ruchem dobrego gimnastyka wspiął się i stanął na jego barkach. Popatrzył ponad trawy. Natychmiast zeskoczył i przyłożył palec do ust. Wskazał gestem, żeby rozciągnąć się szeregiem. Szliśmy dalej. Przed nami wyłoniła się piaszczysta polanka. Z prawej strony było urwisko rzeki, z lewej krzaki i trawa. Patrząc w stronę zarośli, patrzyło się prosto w słońce. Tam pokazały się głowy słoni. Jednego, drugiego, trzeciego... Szły ku nam. Z przodu — ii i i także słonie. Za chwilę również i za nami. Zaczęliśmy się wycofywać w stronę brzegu. Niedużo pozostało tam jednak przestrzeni. Słonie posuwały się wolno, co zwiększało jeszcze napięcie, gdyż byliśmy otoczeni przez całe stado posuwające się w kierunku rzeki. Rzeka była paskudnie blisko