Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Podał nam nazwisko: inżynier Jakubowicz, właściciel fabryki chemicznej „Boraks”. Poszedłem do pana inżyniera z kolegą Bursztynem, korpulentnym sekretarzem naszego pisma, który był o klasę wyżej ode mnie. W naszym tandemie Bursztyn miał reprezentować chemię, a ja dziennikarstwo. Nasz starszy kolega przyjął nas w eleganckim mieszkaniu w alei Trzeciego Maja, pysznił się wspaniałym gabinetem, z zapałem opowiadał o opatentowanych przez siebie ałunach do golenia. Muszę się przyznać, że jako przykład kariery, którą się robi po wyjściu z Kryńskiego, nasz starszy kolega jakoś mi nie zaimponował. Produkował ałuny do golenia i miał duże pieniądze — co w tym porywającego? Kiedyś Rath i Heller napomknęli, że warto by było przeprowadzić wywiad z jakimś znanym pisarzem i oczywiście ja powinienem to zrobić. Było rzeczą naturalną, że od razu wszyscy pomyśleli o Julianie Tuwimie. Ale ja, chociaż uwielbiałem go jak wszyscy inni, powiedziałem, że może dać Tuwimowi spokój, poeta na pewno ma już powyżej uszu dziennikarzy, sztubackich wielbicieli, może pomyśleć o kimś innym, nie tak wyeksploatowanym, a przecież nam bliskim. Więc kto? Na przykład Bruno Winawer. Winawer był komediopisarzem, ale przede wszystkim popularyzatorem osiągnięć naukowych, a więc kimś, kogo pismo szkolne powinno zainteresować. Myśl chwyciła, ale ja nagle się przestraszyłem, że znajdę się oko w oko z prawdziwym pisarzem, prześmiewcą na dodatek, nie, sam nie pójdę, przenigdy, musi ze mną ktoś pójść, najlepiej znowu Bursztyn. Bursztyna obleciał tchórz: co on ma do tego, to ty jesteś „literat” — mówi — nie ja. Zgoda, ja będę gadał, ale ty musisz być przy mnie. Nazwiska Winawera w książce telefonicznej nie było. Zadzwoniliśmy do „Wiadomości Literackich”, „Wiadomości” do pisarza, czy mogą udzielić jakimś gimnazjalistom numeru telefonu, całe korowody (które wydawały mi się zresztą naturalne, byłoby dziwne, gdyby każdy pętak mógł podnieść słuchawkę i wykręcić numer znanego pisarza, jak nie przymierzając do Bursztyna czy do mnie), Winawer zgodził się, żebyśmy do niego zadzwonili. Kiedy usłyszał, że chodzi o wywiad, zaczął się wzbraniać. „Ale co ja ciekawego mogę wam powiedzieć? — mówił zmęczonym głosem. — Nie mam w ogóle kontaktu z młodzieżą, nie znam jej”. Zapewniłem go, że wystarczy, że my jego znamy i że to na pewno będzie ciekawe, niech nam tylko pozwoli przyjść. Zgodził się, niezbyt chętnie, łatwo to było dosłyszeć w jego głosie. Pisarz! Prawdziwy pisarz! I do tego taki popularny, błyskotliwy, erudyta. Plotkowano, że kobiety za nim przepadają, że noce spędza w „Adrii”. To znów przedstawiano go jako uczeńca zatopionego w księgach, studiującego najbardziej ekskluzywne pisma zagraniczne. Co to będzie? — myślałem w panice. O czym ja będę z nim rozmawiał? Przecież głos mi uwięźnie w krtani. Do tego Bursztyn, ten mój partner, wciąż mi przypominał: „Ale to ty gadasz, nie ja”. Tak to wtedy szanowano literata — nie to co dziś, kiedy przez ileś lat przyuczano społeczeństwo, że pisarz ma wobec niego jakieś obowiązki, że powinien odpowiadać na zamówienie społeczne, a jeśli tego nie robi, to można go na spotkaniu autorskim obsztorcować i potem wręczyć mu na pociechę goździk. Za czasów mojego dzieciństwa tak nie było. Człowiek, który wydawał książki, którego nazwisko pokazywało się w druku, był kimś z legendarnego świata, o wstępie do tego świata można było tylko śnić. 114 Przed dom, w którym mieszkał pisarz, stawiliśmy się o wiele za wcześnie, co sprawdziliśmy na zegarku, specjalnie na ten cel wypożyczonym przez kolegę Bursztyna od ojca. Było przejmująco zimno. Bursztyn namawiał, żebyśmy już weszli, ale ja wytłumaczyłem koledze, że nie mamy prawa przyjść przed czasem, że dżentelmenów cechuje punktualność. Krążyliśmy więc po ulicy, ziębnąc coraz bardziej. Wreszcie uznaliśmy, że już można. Drzwi otworzył sam Pisarz. Wskazał nam, gdzie mamy powiesić palta, i zaprowadził nas do obszernego gabinetu. Duże biurko, a na nim, tak jak sobie wyobrażałem, grube księgi, oprawione roczniki, czasopism i zagraniczne pisma ilustrowane. Zdaje się, że niczym nas nie poczęstował (i bardzo dobrze, bo na pewno przewróciłbym filiżankę z herbatą i to by dopiero było). Nikogo prócz niego w mieszkaniu nie było i w ogóle odniosłem wrażenie, pewnie mylne, że odnajmuje gabinet w cudzym mieszkaniu. Wydawał mi się speszony naszą wizytą. Mówił z trudem, bez ożywienia, nie ułatwiał mi zadania, a Bursztynek cały czas milczał, czasem tylko skwapliwie kiwnął głową, że się zgadza, że tak to właśnie jest. Musiało go dziwić, pana Winawera, że nie mam żadnych notatek, że zadaję pytania „z głowy” i nie zapisuję odpowiedzi. Zdaje się, że pochlebiło mu, że znam tyle jego książek, nie tylko te popularnonaukowe, powieści fantastyczne, ale także felietony na tematy literackie. Pojęcia wtedy nie miałem, że jest Żydem, i komplementowałem go za jego krytykę teorii rasistowskiej, co przyjął ze smutnym uśmiechem, który zrozumiałem dopiero po wojnie, kiedy dowiedziałem się, jak cierpiał i jak umarł. Powiedział, pamiętam: „No oczywiście, to absurdalne”, a ja tym bardziej go podziwiałem. W przedpokoju, kiedy byliśmy już w paltach, spytałem: „Jak się odmienia imię Bruno?” Uśmiechnął się znowu: „Bruno, Brunona, Brunonowi” — odpowiedział. Na schodach odezwałem się do Bursztynka: „To będzie puenta wywiadu”. I tak go też zakończyłem (zakończyliśmy), tym dialogiem na temat deklinacji. Nie mogłem pozbyć się uczucia rozczarowania. Miało być wielkie, olśniewające przeżycie, spotkanie z błyszczącym intelektem, z kimś, kto by przytłoczył fajerwerkiem paradoksów, błyskotliwych myśli, ciętych odpowiedzi, a tu — nic z tego. Zmęczony człowiek, który musiał znieść wizytę dwóch intruzów, prawda, że onieśmielonych. I tak sobie myślę, że podobne rozczarowanie powinien przeżywać każdy czytelnik, szczególnie entuzjasta, kiedy spotka się z podziwianym autorem... W gimnazjum od nas, literatów z „Echa Szkolnego”, ważniejsi byli aktorzy. Ci naprawdę cieszyli się podziwem kolegów. Repertuar nasz szkolny teatr miał ambitny: po Ptaku Szaniawskiego, w następnym roku był Rewizor Gogola, a kiedy byłem w trzeciej gimnazjalnej, wystawiono Mieszczanina szlachcicem. Kostiumy (wypożyczane), dekoracje, oświetlenie, charakteryzacja — wszystko jak w prawdziwym teatrze. Reżyserował pan Berkman, nauczyciel hebrajskiego, stary, brzuchaty, łysy. Uciekł po rewolucji z Rosji, już jako mężczyzna pięćdziesięcioletni, i nigdy nie nauczył się mówić poprawną polszczyzną. Pół Warszawy powtarzało sobie jego żałosne pomyłki, tarzając się ze śmiechu